Skierniewicka Gazeta Podziemna nie uznaje tematów tabu, nie uczestniczy w towarzystwach wzajemnej adoracji, nie uznaje zobowiązań wobec żadnych koterii i lobby. SKCGP za cel stawia sobie pracę organiczną w interesie dobra wspólnego w skali lokalnej. Gazeta opiera się na uczciwości, bezinteresowności i dążeniu do prawdy siłami obywateli zwanych dziennikarzami społecznymi. Dziennikarzem takim może zostać każdy, kto potrafi napisać rzeczowy, zwięzły artykuł na poziomie przedwojennego maturzysty. Artykuł wystarczy wysłać e-mailem na adres redakcji: skcgp małpa op.pl Tekst musi być oryginalny i podpisany co najmniej nickiem, lub adresem e-mail. Redakcja nie ingeruje w teksty, nie koryguje błędów ortograficznych, nie uznaje zaświadczeń o dysleksji ani dysortografii. Warunek publikacji jest jeden. Piszemy o konkretnych sprawach lokalnych. Inaczej mówiąc nie interesują nas dywagacje ogólnoludzkie, ogólnoświatowe, ani nawet krajowe.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Bzdura czy nowoczesna, skierniewicka technologia?



„Twierdzenie, że w parku nie będzie miejsca zaprojektowanego i zorganizowanego z myślą o najmłodszych to nieporozumienie”

                                               Piotr Łyżeń – wiceprezydent miasta w Głosie z 18 kwietnia 2013

Jeszcze kilka miesięcy temu, właśnie to „nieporozumienie” stanowiło trzon stanowiska Piotra Łyżnia i Leszka Trębskiego – prezydentów Skierniewic. Skąd odwrócenie fundamentalnych wydawałoby się dogmatów, dokładnie o 180 stopni? Wcześniej błagania mieszkańców o zachowanie placu zabaw dla dzieci w skierniewickim parku były przez władze ignorowane, a autorzy tych próśb wyniośle wyszydzani jako dyletanci niemający zielonego pojęcia o tak skomplikowanych operacjach logistycznych jak „Rewitalizacje Zabytkowych Parków”.

Najważniejsze, że forsa wciąż płynie we właściwą stronę
Dogmaty dogmatami, a dla skierniewickich prezydentów najważniejszym wydaje się było to, by finansowanie „Ogródka Jordanowskiego” nie weszło w skład kosztorysu przedsięwzięcia. Dowód? Bo go tam wciąż nie ma! Plac zabaw ostatecznie w parku zgodzili się pozostawić, ale nie za darmo. Podatnicy będą musieli wyłożyć dodatkowe środki na sfinansowanie jego przeniesienia 50 metrów dalej. Tak przynajmniej uważają nasi łaskawcy. Dla osłody mamią atrakcyjnymi konstrukcjami i wiszącymi w powietrzu ścieżkami z desek. Normalnie dech zapiera... Teraz ruch znów należy do mieszkańców. W związku z powyższym proponuję, żeby zamiast wysupływać kolejne miliony, podatnik poszukał „rezerw” w wyprodukowanym przez firmę „TB Inwest z Gdańska” bardzo tajemniczym kosztorysie prac projektowanych. Tak tajemniczym, że nie ma nawet pewności czy w ogóle istnieje.
Na początek trzeba wymusić jego upublicznienie. Przewiduję tu duży opór materii. Mam dziwne przeczucie, że w 12,5 milionach złotych (czy tam 16,8 sam już nie wiem. Chyba specjalnie tak mącą z tymi milionami?) zaklepanych w Ratuszu na finansowanie rewitalizacji parku spokojnie zmieści się enklawa dla najmłodszych. Wystarczy odpowiednio nacisnąć. Intuicja podpowiada mi nawet, że można by tam wcisnąć jeszcze wiele innych cudów na kiju. Może nawet „Słoneczny Bulwar” i skrót rowerowy wiodący od Widoku do Rynku? (szczegółów szukajcie we wcześniejszych moich felietonach).

A wszystko dzięki zaletom systemu „Buduj i Projektuj”
O „walorach” wynalezionego przez pana Łyżnia i Trębskiego systemu „B&P” pisałem już w październiku 2012 roku w felietonie pod tytułem: „Skierniewice pięknieją dzięki systemowi Buduj i Projektuj”. Poza wymienionymi tam „zaletami” ma on jeszcze i tę, że pozwolił zwycięzcy przetargu na swobodne kształtowanie skali i zakresu projektowanych robót. Toż to marzenie wszystkich wykonawców! Najpierw pozbyć się konkurencji w odpowiednio ustawionym przetargu, a potem swobodnie zwiększać, lub zmniejszać sobie zakres pracy w ramach tych samych pieniędzy, ma się rozumieć. Do tej pory wykonawca raczej go zmniejszał... Chyba nikogo to nie dziwi? Oczywiście za przyzwoleniem, błogosławieństwem, a nawet medialnym parasolem ochronnym, troskliwie roztoczonym przez skierniewickich prezydentów. Ech, żeby oni byli chociaż w połowie tacy uczynni dla swoich podatników... To nic, że w ten sposób włodarze Skierniewic otarli się o śmieszność. Krótkoterminowa śmieszność buforowana w świadomości opinii publicznej przez 2 tygodnie góra miesiac, to żadna uciążliwość, zwłaszcza w porównaniu z dziesięcioma latami więzienia jakie grożą bezrobotnemu, który ukradł gaśnicę z Instytutu Ogrodnictwa („Z notatnika skierniewickiego policjanta” - Głos z 18.04.2013). Ciekawe ile dostaną złodzieje, którzy ukradną z parku kamery monitoringu? Ci którzy czytali opowiadanie Marka Twain'a pt: „Dzwonek alarmowy” wiedzą o co chodzi.

Pańskie oko (wał)konia tuczy?
Zapewne z przyczyny stworzenia raju dla wykonawców najważniejszymi (najkosztowniejszymi?) pozycjami w rewitalizacji parku stały się tzw pielęgnacyjne wycinki drzew i sypanie żwirówek. Przynajmniej do takich wniosków można dojść czytając lokalne media. Aczkolwiek należy wziąć poprawkę na fakt, że dziennikarze mogą opublikować tylko to co im opowiedzą panowie Trębski i Łyżeń. Nie sądzę, żeby komukolwiek pozwalali bez swojego pośrednictwa węszyć w tajemniczym kosztorysie. Ale fakt, że eksponuje się roboty prymitywne, nie wymagające specjalnych kwalifikacji, możliwe do zorganizowania nieomal w ramach wartości pozyskanego drewna, czyli plewy, dowodzi że poza plewami nic tam wartościowszego być nie może. Na co więc w końcu pójdzie te 12,5 miliona?  Na płot? Sadzenie krzaczków? Kamery? Nawadnianie francuskiego ogrodu zlokalizowanego na nadłupiańskim mokradle? A może kasa pójdzie na pożal się Boże „projekt” - niedawno odkurzony w ITS-sie w rubryce „Wieści z Ratusza”?
Dziwne, że jakoś do tej pory nikt nie zauważył, iż system „Buduj i Projektuj” pozwala równie swobodnie zakres prac zwiększać! Oczywiście wciąż w ramach tych samych 12,5 miliona. Dlaczego tego nie wykorzystujemy? Potrzebna jest tylko dobra wola i troskliwe oko gospodarza.

Problem, że w Skierniewicach  dobrego gospodarza nie ma.
Gdyby był,  „Rewitalizacja Parku Prymasowskiego” zaczęłaby się od zebrania jak największej liczby pomysłów, które potem porównywano by i oceniano z najróżniejszych punktów widzenia. Najlepiej poprzez publiczną dyskusję. Wszystko po to, żeby uniknąć błędów, albo podejrzeń o malwersacje. W cywilizowanym świecie robi się to poprzez organizację konkursów architektoniczno-urbanistycznych na wykonanie koncepcji zagospodarowania. Do udziału w konkursie zaprasza się renomowanych architektów indywidualnymi zaproszeniami, wszystkich innych kampanią reklamową w prasie. Koncepcja nie wymaga spełnienia licznych ograniczeń formalnych, którym sprostać musi projekt budowlany i wykonawczy. Jej zaletą jest oszczędność czasu i niskie koszty wytworzenia. Zawiera jednak to co najważniejsze na starcie przedsięwzięcia: jednoznaczny zapis pomysłów. Czyli podstawowe rozwiązania formalne, funkcjonalne i wytyczne techniczne.
Ileż przy takiej okazji powstałoby ciekawych dyskusji w lokalnych środowiskach? Ileż tematów nie tylko dla czasopism regionalnych? Już to straciliśmy.

Zabezpieczenie przed syndromem Wieży Babel
Uczciwe regulaminy konkursów zwykle tak się konstruuje, żeby chciała i mogła w nich wziąć udział jak największa liczba utalentowanych twórców z całej Polski, a nawet Europy. A więc muszą kusić prestiżem, dostępnością, (ograniczenie wymogów formalnych, rezygnacja z wpisowego, itp) oraz stosunkowo dużymi nagrodami pieniężnymi (powiedzmy rzędu 20-30 tys złotych za pierwsze miejsce) i np. obietnicą zlecenia zwycięzcy wykonawstwa Dokumentacji Technicznej.
Chociaż moim zdaniem wystarczyłoby zwolnienie finalistów konkursu koncepcyjnego od kosztów wpisowego do przetargu na wykonanie Projektu Budowlanego. Wtedy w takim przetargu mogliby brać udział nawet Ci, którym z różnych względów nie powiodło się na etapie koncepcji, albo nie stać ich na zamrożenie tysięcy złotych w wygórowanym wadium, oraz spóźnialscy, czyli Ci którzy dowiedzieli się o zamierzonej inwestycji dopiero z publikacji wyników konkursu.
Oczywiście przy inwestycji takiej rangi projekt jest niezbędny! I to uzyskany uczciwie, w drodze publicznego przetargu. Nie tylko z powodu obowiązującego prawa, ale po prostu po to, żeby wszyscy uczestnicy przedsięwzięcia mogli się ze sobą porozumieć. Żeby wyborcy wiedzieli za co płacą, żeby radni, na każdym etapie inwestycji mogli sprawdzić szczegółowo ile kosztują poszczególne pozycje i czy miasto nie kupuje przypadkiem kota w worku. Żeby wykonawca wiedział co, jak, kiedy i z jakich materiałów ma wykonać i żeby prokurator mógł porównać skierniewickie ceny z cenami takich samych materiałów i usług w innych regionach kraju oraz za granicą.

„ ...ino pany nie chcą chcieć”
Tak się dzieje tylko wtedy gdy priorytetem gospodarzy jest uzyskanie jak największej liczby dobrych pomysłów i wyłonienie z nich tego najgenialniejszego, przynoszącego największe korzyści społeczne. Czyli wówczas gdy rządzącym zależy na jak najlepszym wykorzystaniu funduszy publicznych dla dobra wspólnego. Trębskiemu i Łyżniowi na żadnych pomysłach nie zależało. Żadnego konkursu na koncepcję nie ogłosili. Przetargu na Projekt Rewitalizacji również. Od razu przystąpili do realizacji własnego konceptu. Osławionego „Buduj i Projektuj”, czyli ogłosili przetarg na wykonawstwo. Bez pomysłu, bez projektu, bez zakresu robót, bez obawy posądzenia o głupotę, ignorancję, butę i korupcję.
Warunki tego przetargu zostały tak sprytnie sformułowane, żeby nie opłacało się w nim samodzielnie startować żadnemu architektowi ani poważnemu wykonawcy. Pracownie architektoniczne zostały wyeliminowane astronomicznym wadium w wysokości dwustu tysięcy złotych (jedna piąta miliona!), oraz przymusem wzięcia odpowiedzialności za pracę wykonawców. Poważnych wykonawców zaś wystraszono brakiem jakichkolwiek warunków początkowych. Uczestników przetargu zmuszono do spekulowania w ciemno, do szacowania kosztów niewiadomych robót, o nieznanym zakresie, na podstawie nieistniejącego kosztorysu i bliżej nieokreślonych terminach, do zaufania uczciwości komisji przetargowej, oraz równowadze psychicznej prezydentów.

A kuku, bęc...
A komisja za to im ten przetarg unieważniła tuż przed samym rozstrzygnięciem, podając za przyczynę najzwyklejszą bzdurę, ale spełniającą wymogi formalne. Skutek był taki, że co poważniejsi oferenci „aluzję” zrozumieli i drugi raz do przetargu nie przystąpili. Przypuszczam, że zgodnie z oczekiwaniami decydentów. To nie przypadek. Dowodzi tego fakt, iż parę miesięcy wcześniej podobną bzdurę przetestowano w przetargu na przebudowę targowiska miejskiego. Co to oznacza? A no pewnie to, że zaczniemy się z ową bzdurą spotykać częściej. Na przykład podczas przetargów na „inwestycje uzdrowiskowe”. Bo bzdura zadziałała! Jest skuteczna więc nie jest taką znowu bzdurą. To już chyba technologia?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz