Skierniewicka Gazeta Podziemna nie uznaje tematów tabu, nie uczestniczy w towarzystwach wzajemnej adoracji, nie uznaje zobowiązań wobec żadnych koterii i lobby. SKCGP za cel stawia sobie pracę organiczną w interesie dobra wspólnego w skali lokalnej. Gazeta opiera się na uczciwości, bezinteresowności i dążeniu do prawdy siłami obywateli zwanych dziennikarzami społecznymi. Dziennikarzem takim może zostać każdy, kto potrafi napisać rzeczowy, zwięzły artykuł na poziomie przedwojennego maturzysty. Artykuł wystarczy wysłać e-mailem na adres redakcji: skcgp małpa op.pl Tekst musi być oryginalny i podpisany co najmniej nickiem, lub adresem e-mail. Redakcja nie ingeruje w teksty, nie koryguje błędów ortograficznych, nie uznaje zaświadczeń o dysleksji ani dysortografii. Warunek publikacji jest jeden. Piszemy o konkretnych sprawach lokalnych. Inaczej mówiąc nie interesują nas dywagacje ogólnoludzkie, ogólnoświatowe, ani nawet krajowe.

czwartek, 28 lutego 2013

Koniec zimy w skierniewickim „uzdrowisku”




Kiedy w Skierniewicach panowała jeszcze sroga zima, często widywałem tutejszych mieszczan posypujących spożywczą solą chodniki przed sklepami, garażami, wejściami do domków, a nawet bloków. Takie solenie nie przynosi nikomu żadnego pożytku (no może poza producentami tanich butów w Chinach), za to wyrządza wiele szkód środowisku i infrastrukturze komunalnej. Najbardziej zaintrygowało mnie, dlaczego tubylcy używają do tego soli kuchennej, a więc tej dodatkowo przetworzonej? Oczyszczonej i nasyconej związkami jodu, popaczkowanej hermetycznie w eleganckie torebki z kolorowymi nadrukami, napisami i kodami kreskowymi. Dlaczego nie używają zwykłej soli drogowej, która przed wprowadzeniem na rynek, takim ceregielom nie musi być poddawana?

Czyli że drogowa jest tańsza!?
Na tym zdroworozsądkowym założeniu opierał się sens afery kiełbasianej, która kilka miesięcy temu wstrząsnęła krajowymi mediami. Pamiętamy? Unijne służby sanitarne wykryły, że sprytni, polscy wędliniarze przyprawiają kiełbasę solą drogową zamiast kuchennej i pod tym pretekstem zamknęły rynki europejskie przed dostępem naszych wędlin. Cóż, jakoś przetrwamy kolejne  szykany z godnością. Pomyślałem wówczas, kompensując sobie ewidentne upokorzenie, z dumą o polskich cwaniaczkach, którzy tak inteligentnie obniżali koszty produkcji. Sól „drogowa” to przecież normalna sól, też z Wieliczki, tylko że bez unijnego wydziwiania. I pewnie duma z tego wydarzenia do dziś poprawiałaby mi samopoczucie, gdybym przed paru dniami nie zauważył w Tesco wiaderka z napisem: „sól drogowa”. Kilogram tej soli kosztuje 2 razy drożej od kuchennej!
Co jest!? 
   
A no do tego, że przez to cholerne Tesco nie wiem już co myśleć o naszych wędliniarzach. Albo oni są jeszcze cwańsi niż wszyscy myślą, albo to skończeni idioci, którzy nie dość, że trwonią zasoby na zakupy dwa razy droższej soli, to jeszcze narażają się na radykalne pomniejszenie dochodów z eksportu, a budżet państwa na stratę po niepowstałych obowiązkach podatkowych.
No ale jeśli nasi wędliniarze  okazali się idiotami, to kim są zarządcy „Tesco”, którzy zapychając cenną powierzchnię handlową swoich marketów niesprzedawalnymi bublami, psują opinię o sobie i marketach w ogóle? Wygląda więc na to, że najinteligentniejsi w całym tym zamieszaniu okazali się Skierniewiczanie prywatnie posypujący komunalne chodniki solą spożywczą. Znów więc miałem okazję być z czegoś dumny (kogoś). Co prawda tylko przez chwilkę, wręcz ułamek sekundy, ale zawsze... Człowiek potrzebuje czasem poczuć się dumnym. Zwłaszcza człowiek żyjący w mieście, w którym powodów do dumy trzeba się mocno naszukać.

No tak. Wszystko się kończy. Ale ta sól zimą sypana to tylko dziury wyżera w chodnikach i w butach i w budżecie. Trzeba potem wywalać kupę kasy na nowe. Szczęście jeśli buty przetrwają do końca sezonu. I tak są obliczone tylko na jeden. Ale o jednosezonowych chodnikach jeszcze nie słyszałem. Poza Skierniewicami ma się rozumieć. Tutaj chodniki podczas zimy tak klawiszują i tańczą, że należałoby je przekładać od nowa co wiosnę. Niestety po kilku latach już nie ma co przekładać, bo solna korozja sprawia, że betonowa kostka zamienia się w słony żwir nadający się tylko do peklowania okolicznych drzew, krzewów ozdobnych i kwitnących bylin. O tym gdzie chodniki nie klawiszują w ogóle i dlaczego, będzie w którymś z następnych felietonów. Teraz już trzeba jednak nawiązać do tytułu, a potem zakończyć z wdziękiem. Najlepiej dowcipem, albo jakąś nauką mądrą ale interesującą, czasem smutną ale śmieszną.
I wiecie co? Powiem wam, że w Skierniewicach...

Przebiśniegi są wszędzie
Zapytałem chłopców bawiących się na osiedlowym trawniku w wydeptywanie nowych ścieżek przez mokradła, czy widzieli pierwsze oznaki wiosny? Oczywiście, że widzieli - przebiśniegi. Zapytałem, czy dużo ich? Potwierdzili, że tak, pełno, że niektóre nawet białe. Zapytałem, czy daleko stąd? Zaprzeczyli gorliwie. Poprosiłem, żeby wskazali miejsce gdzie rosną. Wskazali... Wiecie co? Nie zgadniecie. Pod nogi, na kupy wskazali. Te niby psie. Jeszcze całe, bo zmarznięte trochę, już cuchnące, gdzieniegdzie rozdeptane, a nawet rozmazane na powierzchni chodników nie do przebycia czystą stopą. „Ładne kwiatki” - pomyślałem. O naszej uzdrowiskowości najlepiej świadczące, tudzież o stołeczności kwiaciarstwa.

wtorek, 19 lutego 2013

W skierniewickich szkołach szerzy się narkomania - nawet bez narkotyków




„Nie żałujemy pieniędzy, żeby profilaktyk, prelekcji i pogadanek dla młodzieży było jak najwięcej”

                                                                                                                             Leszek Trębski – prezydent SKC

W przerwach pomiędzy niezliczonymi lekcjami nienawiści do narkomanii, prelekcjami odbywającymi się pod czujnym okiem pedagogów, „specjalistów terapeutów”, koniecznie dyplomowanych, oraz umoralniającymi pogadankami na temat szkodliwości zażywania narkotyków nieopodatkowanych akcyzą, uczniowie wychodzą wspólnie odstresować się poprzez rytualne wypalenie wolnego od podatków skręta. Normalna rzecz. Inaczej człowiek by zwariował. Europa – można powiedzieć wolna! W miarę możliwości oczywiście. Może nawet Ameryka, jak w serialach tzw. młodzieżowych legalnie emitowanych w mediach abonamentowanych. Zresztą po lekcji języka polskiego poświęconej tajnikom dramatopisarstwa Witkacego, czy Gombrowicza też ma się potrzebę spróbowania pejotlu, albo koki. Zaraz potem karetka na sygnale odwozi jednego z drugim światowca do szpitala w celu ratowania jego „Istnienia Poszczególnego”. Czy to „622 upadków Bunga” się zachciewa fajansiarstwu? Tego już w serialach nie ma. A może i było, no ale przecież wszystkiego trzeba spróbować jak się wchodzi w dorosłe życie. Do tego na prowincji, bez perspektyw... No bo jeśli nie teraz, to kiedy?
   
Coś tu nie gra
Z artykułu w Głosie z 14-ego lutego 2013.r.  pt: „Naćpani maturzyści” autorstwa dziennikarza podpisującego się inicjałem anw dowiadujemy się, że dzieciaki w skierniewickich szkołach głównie palą „maryśkę”. Niestety marihuana nie daje opisywanych w artykule objawów. Znaczy się pan(i) dziennikarz nie pali? Zwłaszcza takich objawów, które wymagałyby interwencji karetki z zespołem reanimacyjnym na pokładzie.  Zwłaszcza kiedy się wypala jednego skręta we trzech. Chyba, że się który tym skrętem zadławił? Nawet w przypadku typowych porcji amfetaminy byłby problem z utratą przytomności. Mam tu na myśli prawdziwą amfetaminę, a nie tylko nazwę handlową czegoś, co normalnie reklamowane jest w TV jako wybielacz lub odrdzewiacz. Jednak konieczność przewiezienia do szpitala na sygnale amatorów przyćpania na drugie śniadanie wzrasta, jeżeli przyjmiemy, że nie było żadnej maryśki tylko zwykłe siano, czyli susz. Na przykład z bielunia, diffenbachii, albo znad zalewu - wzmocnione środkiem owadobójczym, lub domestosem; ewentualnie  Bryza albo Ace, porcjowane w kapsułki po rapacholinie, a potem masowo sprzedawane w naszych szkołach i konsumowane przez szczeniaków pod nazwą „ekstazy”.
Śmieszne w tym jest to, że dzisiejsza młodzież nie dość, że płaci za to „g”ciężką forsę, to jeszcze się przechwala i przysięga na wszystkie świętości, że ma po tym zajefajne jazdy, sprawniejszy umysł i wizje lub haluny! Jeszcze śmieszniejszy jest poziomu współczesnego szkolnictwa usprawiedliwiający wyżej opisane postawy młodzieży. Tragiczne jest natomiast to, że w tym kraju za kupienie dwóch kapsułek zawierających Ace ta sama, spragniona halunów i odlotów gówniarzeria może zaliczyć nawet 10 lat odsiadki w prawdziwym więzieniu. Takim co to podatnika, czyli rodzica ciężko pracującego, kosztuje 4 tys zł miesięcznie na jednego penitencjariusza.

Czy ktoś to w ogóle badał?
Narkotyki, narkotyki! Rozległo się po całych Skierniewicach gęganie z powodu, że syn Mariusza Dziudy - przewodniczącego „lokalnego parlamentu”- też przyćpał. Przyćpał, nie przyćpał, grunt że wierzy, że przyćpał. A ja się pytam skąd nagle wszyscy wiedzą, że w całym tym zamieszaniu brały udział jakiekolwiek narkotyki? Doznali iluminacji – też przyćpali? Policja nie wie, bo podczas bezprawnego przeszukania mieszkań licealistów nic nie znalazła. Że trzech  „głęboko wierzących” przesłuchała na tę okoliczność w charakterze świadków, a jednemu z tych świadków nawet przedstawiła zarzuty prokuratorskie? No chyba sobie ktoś żarty stroi! Dziennikarze lokalnych brukowców nie wiedzą, bo w swoich artykułach nie powołali się na nic, co można by nazwać dowodem. Rodzice nie wiedzą, bo ich nigdy nie ma, bo ciężko pracują na ZUS i więzienia. Dyrektor ZSZ nie wie, bo sam wyznał wstydliwie red. Sławomirowi Burzyńskiemu z ITS-u, że nie ma pieniędzy na testy wykrywające. To ile kosztują takie testy? Mimo to, podejrzanych o spożycie moralnie zgnoił, na studniówkę nie wpuścił, zaprzągł do roboty w charakterze niewolników, a potem jeszcze czuć skruchę rozkazał. I to za zgodą ich rodziców! Kurde, jakbym miał takich rodziców to chyba bym zaćpał się na śmierć. Że uczniowie sami się przyznali? A od kiedy to w cywilizowanej Europie przyznanie się podejrzanego jest traktowane jako dowód winy? Co innego w Związku Radzieckim, tam zawsze przyznanie się przesądzało o winie, ale jednocześnie premiowane było nadzwyczajnym złagodzeniem wyroku i ekstra przydziałem słoniny. Dla niewinnych była zsyłka do gułagu, albo kulka w tył głowy. Ale My, Europejczycy, zawsze wiedzieliśmy, że te ich sowieckie „przyznania się” co najwyżej dowodzą stosowania przez reżim tortur fizycznych i psychicznych. W Skierniewicach nikakich tortur oczywiście nie było. Chyba żeby... Dziennikarze zapomnieli zapytać.

Profilaktyki proweniencja
Przy okazji tego zamieszania niejaka pani Ewa Juraś wypłakuje się redaktorom z ITS-u, że w skierniewickich szkołach państwowych szerzy się dilerka i plaga narkomanii, obowiązkowo popijana alkoholem oczywiście. I to pomimo faktu, że mamy wspaniałą młodzież! A wszystko dlatego, że wciąż za mało jest profilaktyki. Skąd ona to wie? No jak to, ma przecież córkę we właściwym wieku! A zawartość alkoholu w wypowiedzi zapewne wzięła się stąd, że pani Juraś jest prezesem Stowarzyszenia, które zgodnie ze swym statutem zajmuje się alkoholizmem, ale jakby co, to nie pogardzi również  pozastatutowymi funduszami z profilaktyki antynarkotykowej. Zwłaszcza, że jest to profilaktyka idąca z postępem. Jej postępowość polega na tym, że profilaktyka będzie dla rodziców. Czyli że niby jak i co?  Po domach będzie pani Ewa Juraś wędrować i nauczać jak świadkowie Jehowy, czy raczej administracyjnie wezwania wysyłać wszystkim rodzicom po kolei do przymusowego stawiennictwa i słuchownictwa? Demokratycznie wg alfabetu, czy też z listy sporządzonej na podstawie donosów najznamienitszych obywateli miasta? Dowiemy się tego już w następnym odcinku ITS-u zapewne, bo w tym odcinku z 15-ego lutego 2013.r. w art. pt: „Odlot na długiej przerwie”  autor – pan red. Sławomir Burzyński nie dopytał. Albo po prostu nie dopisał.

Jak profilaktyka to tylko w Amsterdamie
Moim zdaniem najlepszą profilaktyką byłoby dofinansowanie młodzieży naszej kochanej kilkudniowej wycieczki obyczajowo-krajoznawczej do Amsterdamu, lub innego Kazachstanu, w celu legalnego, osobistego i koniecznie organoleptycznego poznania smaku i zapachu prawdziwej maryśki. Tak, by po powrocie nie dawała już grosza zarobić s*synom dilującym Ace, Bryzą, Suszoną natką z marchewki, cukrem pudrem, kartoflanką lub sproszkowanym Calgonitem. No może jeszcze zamiast wykupować kolejne pakiety jałowych prelekcji, odczytów  i pogadanek o szkodliwości narkotyzowania się, miałoby sens zafundowanie dzieciakom kursu odróżniania oszusta i złodzieja od uczciwego dealera. No ale z drugiej strony patrząc, mają już przecież w szkole religię, co księdzu Mirosławowi Kurkowi z TPD pod rozwagę polecam. 

poniedziałek, 11 lutego 2013

Komu dowalić kogo pochwalić



Właśnie przeglądam lokalne gazety w poszukiwaniu inspiracji, czyli zastanawiam się komu by tym razem dowalić. Drżyjcie durnie, nieudacznicy, niegodziwcy i kombinatorzy! No i jak zwykle stwierdzam, że w Skierniewicach nadal najłatwiej jest przejechać się po miękkich podbrzuszach tygodników lokalnych. Żeby daleko nie szukać: redaktor Adam Michalski (przynajmniej się nie wstydzi swojego imienia i nazwiska) w wywiadzie z B. Miklaszewskim znanym skierniewickim masażystą i chiropraktykiem (cokolwiek to znaczy), który uczestniczył w rajdzie „Dakar 2013” w charakterze „coacha” niejakiego Ł. Łaskawca (kochacha? ...sia? - co to jest coach?) usiłuje nas przekonać że chłopaki pokonali 8 i pół miliona kilometrów w 16 dni i to robiąc na jawie tylko 300 do 700 km dziennie. Normalnie mają chłopaki kawalarską fantazję (...lerską, ...leryjską) i nawet maturę! Tak nas doinformowują w Skierniewicach tygodniki, pomiędzy kryptoreklamami pstrokatymi oczywiście ma się rozumieć. Tak nas czytelników rozpieszczają dziesiątkami niepodpisanych fotografii i artykułów, że aż dziw, że ktoś to jeszcze czyta, o kupowaniu nie wspominając.

„www.eglos.pl – Jutro w gazecie, już dziś w internecie!”

Ale po co ja mam im dowalać skoro sami robią to lepiej? W Głosie z 7-ego lutego, na przykład, do łez mnie rozczulił slogan zamieszczony na pierwszej stronie, namawiający wprost, żeby nie kupować wydania papierowego pisma, które właśnie nabyłem za dwa trzydzieści (piechotą nie chodzi), bo to samo co trzymam w ręku już dawno ukazało się za darmo w internecie (?!).
Faktycznie poczułem się jak dudek wystrychnięty na czytelnika. No bo po co mi ta gazeta teraz, jak mam internet i nie mam pieca CO w piwnicy? Może więc zamiast krytykować, tym razem kogoś pochwalić? Na przykład bohaterskiego księdza przebierańca, który z misją zwalczania małomiasteczkowej nudy, zupełnie za „co łaska” po domach chodzi, w kostiumie własnej roboty występuje, nawet bez żadnych dotacji i grantów dobrą nowinę głosi, godziwą rozrywkę prowincji zapewniając na przednówku i temat do podwórkowych plotek. Ryzykuje przy tym do ośmiu lat więzienia. Niepełnosprawny jakiś? Podczas gdy kabaret „Ani Mru Mru” 5-ego marca zaproszony do dotowanego z kasy miejskiej MOK-u próbuje wcisnąć nam bilety aż po 50zł,  i nikt go od oszustów nie wyzywa, więzieniem nie straszy, rzecznikiem prasowym komisariatu nie szczuje. Dajecie wiarę? Rozbój w biały dzień!

Zimowy sezon ogórkowo-karnawałowy
E tam, na mój gust ten ksiądz to ogórek prasowy, przez redakcje lokalne i rzecznika posterunku policji Bisingiera do spółki, całkiem wymyślony z nudów i lenistwa lub dla draki. Jakby on istniał naprawdę, już by dawno w pierdlu siedział, lub co najmniej tymczasowym areszcie, a w gazecie występował pod zmienionym inicjałem, albo natychmiast okazałoby się, że facet jest animatorem kultury wielce utytułowanym, jednym z licznych, młodych zdolnych, wrażliwych synów mamusi i tatusia, na etacie zatrudnionych w MOK-u lub MCK-u, właśnie realizującym w ramach projektu zatwierdzonego przez Radę Miejską i Unię Europejską, antyklerykalno-gejowski happening uliczny, społeczno-pedagogiczny pod tytułem: „Nuda, rutyna i odcinanie kuponów”. Podobnie rzecz się ma z bzdurami o leczeniu grypy opowiadanymi gazetom rzekomo przez skierniewickich lekarzy dyplomowanych, zdrowotnym piciu soków warzywno-owocowych pięć razy dziennie i Polaków receptach („na zdrowie”) na zdrowie. Lechaim.

Jednak jest oczekiwanie w narodzie
Ostatnimi czasy daje się jednak odczuć parcie, żeby Podziemna Gazeta zajęła w końcu stanowisko w emocjonującej niektóre kręgi uprzywilejowane sprawie likwidacji MCK-u na przykład  i związanej z tym zaciętej walki klasowej, etatowo-kastowej, właśnie kulturalnie rozpętanej, która wewnętrznie podzieliła skierniewicką biurokrację gminną. Ale o czym tu pisać? Czym się emocjonować? Że biurokracja się dzieli, to przecież rzecz naturalna. Widać będzie się rozmnażać. W końcu przez podział i pączkowanie faworków się zawsze mnożyła. A tu na dodatek tłusty czwartek się nam właśnie zainaugurował. I z tej okazji gazeta zamieściła na trzeciej stronie przypomnienie (oczywiście podpisane anonimowym inicjałem), że już za tydzień upływa ostateczny termin zapłaty podatków od posiadania... Kto zgadnie czego? I że w związku z tym biedacy zamieszkujący w granicach administracyjnych Skierniewic zobowiązani są do zgłoszenia się w Referacie Dochodów Urzędu Miasta w celu pobrania stosownych deklaracji i ich złożenia.
I dobrze (im tak) wam tak!  Jak pilnujecie uchwał swoich demokratycznie wybranych pupilków, tak macie!

Likwidacji likwidacja
Jeśli zaś chodzi o likwidację MCK-u to spoko, wcale go nie zlikwidują. Osiem etatów bez żadnych zmian przejedzie do MOK-u, kilka też przejedzie z kosmetycznymi tylko zmianami nielicznymi. Ze dwóm działaczom uda się załatwić wcześniejszą emeryturkę albo rentę i jakoś to będzie. Jeszcze tak nie było, żeby biurokracji wyszła samolikwidacja którejś z macek lub innych wypustek. Zwłaszcza, że jest kasa do podzielenia i nieruchomość całkiem zgrabna, zadbana i w dobrej lokalizacji. A gdyby nawet to z likwidacji też da się wyżyć. Nie martwiłbym się tym zbytnio, gdyż biurokracja nie raz już dowiodła, że uwielbia rozciągać wszelkie likwidacje w czasie. Nawet kilka lat taka likwidacja szczęśliwie potrafi potrwać, etaty likwidatorów wypasione w międzyczasie tworząc, sekretarzy ich i zastępców hojnie wypączkowywując. A przecież już za dwa lata przyjdzie nowa biurokracja i dam głowę, że pierwsze co zrobi to starej biurokracji zlikwiduje tę rozbabraną likwidację i będziemy mieć na stojąco owację, uroczystą kolację, a potem zasłużone wakacje i charytatywne libacje, a po powrocie z wakacji nawet może likwidacji likwidacji likwidację.


czwartek, 7 lutego 2013

Uzdrowisko, uzdrowisko Über Alles




(Kto zgadnie czego to definicja? Czytanie drugi raz nie daje nic) 
„ ...jest to ciąg osłonowych elementów obudowy studni kablowych oraz innych obiektów
służących urządzeniom infrastruktury technicznej związanych z potrzebami zarządzania
 drogami lub potrzebami ruchu drogowego oraz , na przykład, linii telekomunikacyjnych,
czy energetycznych.”
                                                                                                                             autor: mn(?) 

Znów o uzdrowisku proponują mi pomarzyć, poczytać. Więc czytam za dwa złote i trzydzieści groszy znów. Uzdrowisko pośmiewisko, pustych pojęć dziwowisko.„Głos” kole moje oczy  brakiem dostępu do niego w artykule z 31.01.13.r. Wcale nie do morza Skierniewice żądają dostępu, ale jak się okazuje, do uzdrowiska swojego, własnościowego. Tylko tak ściemniają na koszulkach, że do morza, ale i tak wszyscy wiedzą o co chodzi. To nawet dostępu nie ma do tego skierniewickiego uzdrowiska termalnego? Normalnie jakiś kanał! Jaja w szczerym polu. Ktoś w coś nas wrabia najwyraźniej. I rzeczywiście! „Kanał technologiczny” się  będzie „toto” nazywało i będzie zapinane w pasy drogowe i zajmować się będzie zainteresowywaniem podmiotów, które by chciały korzystać z niego między innymi. Tego kanału czyli. Czytam i się pytam dlaczego? Kto by chciał?


wtorek, 5 lutego 2013

Pogrom skierniewickich bałwanków




Kiedy do Skierniewic zawitała zima anno domini 2013, ze śniegiem, mrozem i wszystkimi innymi atrakcjami co potrzeba; mój znajomy, nietutejszy, przyjezdny, pomyślał żeby ulepić dzieciom tradycyjnego bałwanka polskiego. Prawdziwego, takiego jak należy, z trzech kul śniegowych złożonego, ustawionych jedna nad drugą w piramidę, z marchewkowym nosem, oczami i guzikami z kawałków węgla, oraz nakryciem głowy w postaci garnka z dziurką. Takiego jakie tygryski lubią najbardziej, jakiego jeszcze w Skierniewicach nie było! Co pomyślał to zrobił. Wiatr mu świstał, śnieg prószył, zewsząd obserwowali go skierniewiccy mieszczanie. Raczej z zainteresowaniem. Dziadkowie w swoich klatkach osowiali, ogłupieni emeryckim rajem ZUS-u. Babcie, co ich syn ma pracę dzięki Bogu w Warszawie, z okien blokowiska kukające, od stolnicy oderwane lub seriali, niezbyt nawet skryte za poszarzałymi firankami. Wrzaskliwi nastolatkowie roztaśtani, zgrupowani pod garażem, w przerwie na papierosa dorosłości, też udawali, że w ogóle nie zauważają bałwankowych narodzin.

Jak sprzedać pomysł na życie
Ale mój znajomek nie dał się tym pozom zwieść. Przecież od czasu do czasu łowił ukradkowe spojrzenia starszych jak i młodzianków, ciekawskie, trwające co prawda tylko ułamek sekundy, ale ogniste, wystarczające żeby  zarejestrować dokładnie najmniejsze zmiany w otoczeniu i nawet śniegu trochę stopić. Mogliby pomóc, dumał momentami. Przyłączyć się, by się mogli bysie. Mogli by też wykazać się inicjatywą, cokolwiek sobie ulepić nie koniecznie bałwankowego, nie koniecznie ze śniegu, ku radości życia i zabawie, dla rozgrzewki, lub dla szczęścia, zdrowia, pomyślności rodziny, a nie tylko siedzą. Przemyśliwał szczerze, radośnie i praktycznie - pod wpływem serotoniny co się wytwarza w organizmie podczas wysiłku fizycznego i chroni przed  skłonnościami samobójczymi.
            Kiedy mój znajomy skończył dzieło, otarł pot z czoła zmrożony, zaczerpnął świeżego powietrza pełne płuca  i z dumą westchnął rozglądając się wokoło, oczekując przyjaznych uśmiechów sąsiadów. Może nawet wdzięcznych pozdrowień? Srodze się jednak zawiódł napotykając ich martwe spojrzenia zamiast oklasków, wrogie i jakby wręcz obrażone.

Gdzie się podziały wszystkie bałwany
Następnego dnia z rana nie było jego bałwanka. Żadnego nie było w całych Skierniewicach, jeżeli o ścisłość chodzi, ale on o tym nie wiedział! Pozostał tylko żal i mróz. Kupka śniegu została z bałwanka znajomego, podeptana i na żółto obsikana, oraz spojrzenia sąsiadów uciekające, garstka psich bobków zamrożonych obok, złożonych niby jaja w kupkę. Nawet marchewka i węgle gdzieś zniknęły, o garnku z dziurką nie wspominając. Mój znajomy nie przejmując się tym postawił nowego bałwana. Bałwanisko nowych czasów wręcz to było, całkiem łyse, ulepione na skinhead'a zgodnie z prawem Kopernika-Grishama ze śniegowo-gruntowej brei mrożonej, petami pikowanej i liofilizowanymi ćwiekami sobaczych bobków. Już bez nakrycia głowy z naczynia dziurawego na pokuszenie złomiarzy wystawionego, z nosem nie marchewkowym, lecz sopelkowym, z guzikami nie z węgli a z pożółkłych liści ugniatanych w kulki na pohybel złemu urokowi. Tylko oczy miał piękniejsze niż poprzednik, czarowne, iskrzące czerwienią rajskich jabłek z których Skierniewice od lat słyną. Miał bo już go też nie ma. Krócej niż poprzednik stał. Ledwo mój znajomek do „Biedronki” i spowrotem obrócił, się przewrócił. A potem jak poprzednik wdeptany został w tło. Tym razem białe. Trzeciego bałwanka nie było.
A ja widziałem jak się tłum podkradał, jak się szykował do przewrotu bałwana numer dwa. Krok po kroku bez odwagi, obrzydliwie się przy tym obmacując spojrzeniami porozumiewawczymi. Taki jakiś nienawistny ten tłumek był, cichy niby ryba, staro młody, opętany jak pirania smakiem mięsa.
A potem zrozumiałem, że w naszym uzdrowisku nie ma miejsca dla śniegowych bałwanków już od dawna.