Skierniewicka Gazeta Podziemna nie uznaje tematów tabu, nie uczestniczy w towarzystwach wzajemnej adoracji, nie uznaje zobowiązań wobec żadnych koterii i lobby. SKCGP za cel stawia sobie pracę organiczną w interesie dobra wspólnego w skali lokalnej. Gazeta opiera się na uczciwości, bezinteresowności i dążeniu do prawdy siłami obywateli zwanych dziennikarzami społecznymi. Dziennikarzem takim może zostać każdy, kto potrafi napisać rzeczowy, zwięzły artykuł na poziomie przedwojennego maturzysty. Artykuł wystarczy wysłać e-mailem na adres redakcji: skcgp małpa op.pl Tekst musi być oryginalny i podpisany co najmniej nickiem, lub adresem e-mail. Redakcja nie ingeruje w teksty, nie koryguje błędów ortograficznych, nie uznaje zaświadczeń o dysleksji ani dysortografii. Warunek publikacji jest jeden. Piszemy o konkretnych sprawach lokalnych. Inaczej mówiąc nie interesują nas dywagacje ogólnoludzkie, ogólnoświatowe, ani nawet krajowe.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Bzdura czy nowoczesna, skierniewicka technologia?



„Twierdzenie, że w parku nie będzie miejsca zaprojektowanego i zorganizowanego z myślą o najmłodszych to nieporozumienie”

                                               Piotr Łyżeń – wiceprezydent miasta w Głosie z 18 kwietnia 2013

Jeszcze kilka miesięcy temu, właśnie to „nieporozumienie” stanowiło trzon stanowiska Piotra Łyżnia i Leszka Trębskiego – prezydentów Skierniewic. Skąd odwrócenie fundamentalnych wydawałoby się dogmatów, dokładnie o 180 stopni? Wcześniej błagania mieszkańców o zachowanie placu zabaw dla dzieci w skierniewickim parku były przez władze ignorowane, a autorzy tych próśb wyniośle wyszydzani jako dyletanci niemający zielonego pojęcia o tak skomplikowanych operacjach logistycznych jak „Rewitalizacje Zabytkowych Parków”.

Najważniejsze, że forsa wciąż płynie we właściwą stronę
Dogmaty dogmatami, a dla skierniewickich prezydentów najważniejszym wydaje się było to, by finansowanie „Ogródka Jordanowskiego” nie weszło w skład kosztorysu przedsięwzięcia. Dowód? Bo go tam wciąż nie ma! Plac zabaw ostatecznie w parku zgodzili się pozostawić, ale nie za darmo. Podatnicy będą musieli wyłożyć dodatkowe środki na sfinansowanie jego przeniesienia 50 metrów dalej. Tak przynajmniej uważają nasi łaskawcy. Dla osłody mamią atrakcyjnymi konstrukcjami i wiszącymi w powietrzu ścieżkami z desek. Normalnie dech zapiera... Teraz ruch znów należy do mieszkańców. W związku z powyższym proponuję, żeby zamiast wysupływać kolejne miliony, podatnik poszukał „rezerw” w wyprodukowanym przez firmę „TB Inwest z Gdańska” bardzo tajemniczym kosztorysie prac projektowanych. Tak tajemniczym, że nie ma nawet pewności czy w ogóle istnieje.
Na początek trzeba wymusić jego upublicznienie. Przewiduję tu duży opór materii. Mam dziwne przeczucie, że w 12,5 milionach złotych (czy tam 16,8 sam już nie wiem. Chyba specjalnie tak mącą z tymi milionami?) zaklepanych w Ratuszu na finansowanie rewitalizacji parku spokojnie zmieści się enklawa dla najmłodszych. Wystarczy odpowiednio nacisnąć. Intuicja podpowiada mi nawet, że można by tam wcisnąć jeszcze wiele innych cudów na kiju. Może nawet „Słoneczny Bulwar” i skrót rowerowy wiodący od Widoku do Rynku? (szczegółów szukajcie we wcześniejszych moich felietonach).

A wszystko dzięki zaletom systemu „Buduj i Projektuj”
O „walorach” wynalezionego przez pana Łyżnia i Trębskiego systemu „B&P” pisałem już w październiku 2012 roku w felietonie pod tytułem: „Skierniewice pięknieją dzięki systemowi Buduj i Projektuj”. Poza wymienionymi tam „zaletami” ma on jeszcze i tę, że pozwolił zwycięzcy przetargu na swobodne kształtowanie skali i zakresu projektowanych robót. Toż to marzenie wszystkich wykonawców! Najpierw pozbyć się konkurencji w odpowiednio ustawionym przetargu, a potem swobodnie zwiększać, lub zmniejszać sobie zakres pracy w ramach tych samych pieniędzy, ma się rozumieć. Do tej pory wykonawca raczej go zmniejszał... Chyba nikogo to nie dziwi? Oczywiście za przyzwoleniem, błogosławieństwem, a nawet medialnym parasolem ochronnym, troskliwie roztoczonym przez skierniewickich prezydentów. Ech, żeby oni byli chociaż w połowie tacy uczynni dla swoich podatników... To nic, że w ten sposób włodarze Skierniewic otarli się o śmieszność. Krótkoterminowa śmieszność buforowana w świadomości opinii publicznej przez 2 tygodnie góra miesiac, to żadna uciążliwość, zwłaszcza w porównaniu z dziesięcioma latami więzienia jakie grożą bezrobotnemu, który ukradł gaśnicę z Instytutu Ogrodnictwa („Z notatnika skierniewickiego policjanta” - Głos z 18.04.2013). Ciekawe ile dostaną złodzieje, którzy ukradną z parku kamery monitoringu? Ci którzy czytali opowiadanie Marka Twain'a pt: „Dzwonek alarmowy” wiedzą o co chodzi.

Pańskie oko (wał)konia tuczy?
Zapewne z przyczyny stworzenia raju dla wykonawców najważniejszymi (najkosztowniejszymi?) pozycjami w rewitalizacji parku stały się tzw pielęgnacyjne wycinki drzew i sypanie żwirówek. Przynajmniej do takich wniosków można dojść czytając lokalne media. Aczkolwiek należy wziąć poprawkę na fakt, że dziennikarze mogą opublikować tylko to co im opowiedzą panowie Trębski i Łyżeń. Nie sądzę, żeby komukolwiek pozwalali bez swojego pośrednictwa węszyć w tajemniczym kosztorysie. Ale fakt, że eksponuje się roboty prymitywne, nie wymagające specjalnych kwalifikacji, możliwe do zorganizowania nieomal w ramach wartości pozyskanego drewna, czyli plewy, dowodzi że poza plewami nic tam wartościowszego być nie może. Na co więc w końcu pójdzie te 12,5 miliona?  Na płot? Sadzenie krzaczków? Kamery? Nawadnianie francuskiego ogrodu zlokalizowanego na nadłupiańskim mokradle? A może kasa pójdzie na pożal się Boże „projekt” - niedawno odkurzony w ITS-sie w rubryce „Wieści z Ratusza”?
Dziwne, że jakoś do tej pory nikt nie zauważył, iż system „Buduj i Projektuj” pozwala równie swobodnie zakres prac zwiększać! Oczywiście wciąż w ramach tych samych 12,5 miliona. Dlaczego tego nie wykorzystujemy? Potrzebna jest tylko dobra wola i troskliwe oko gospodarza.

Problem, że w Skierniewicach  dobrego gospodarza nie ma.
Gdyby był,  „Rewitalizacja Parku Prymasowskiego” zaczęłaby się od zebrania jak największej liczby pomysłów, które potem porównywano by i oceniano z najróżniejszych punktów widzenia. Najlepiej poprzez publiczną dyskusję. Wszystko po to, żeby uniknąć błędów, albo podejrzeń o malwersacje. W cywilizowanym świecie robi się to poprzez organizację konkursów architektoniczno-urbanistycznych na wykonanie koncepcji zagospodarowania. Do udziału w konkursie zaprasza się renomowanych architektów indywidualnymi zaproszeniami, wszystkich innych kampanią reklamową w prasie. Koncepcja nie wymaga spełnienia licznych ograniczeń formalnych, którym sprostać musi projekt budowlany i wykonawczy. Jej zaletą jest oszczędność czasu i niskie koszty wytworzenia. Zawiera jednak to co najważniejsze na starcie przedsięwzięcia: jednoznaczny zapis pomysłów. Czyli podstawowe rozwiązania formalne, funkcjonalne i wytyczne techniczne.
Ileż przy takiej okazji powstałoby ciekawych dyskusji w lokalnych środowiskach? Ileż tematów nie tylko dla czasopism regionalnych? Już to straciliśmy.

Zabezpieczenie przed syndromem Wieży Babel
Uczciwe regulaminy konkursów zwykle tak się konstruuje, żeby chciała i mogła w nich wziąć udział jak największa liczba utalentowanych twórców z całej Polski, a nawet Europy. A więc muszą kusić prestiżem, dostępnością, (ograniczenie wymogów formalnych, rezygnacja z wpisowego, itp) oraz stosunkowo dużymi nagrodami pieniężnymi (powiedzmy rzędu 20-30 tys złotych za pierwsze miejsce) i np. obietnicą zlecenia zwycięzcy wykonawstwa Dokumentacji Technicznej.
Chociaż moim zdaniem wystarczyłoby zwolnienie finalistów konkursu koncepcyjnego od kosztów wpisowego do przetargu na wykonanie Projektu Budowlanego. Wtedy w takim przetargu mogliby brać udział nawet Ci, którym z różnych względów nie powiodło się na etapie koncepcji, albo nie stać ich na zamrożenie tysięcy złotych w wygórowanym wadium, oraz spóźnialscy, czyli Ci którzy dowiedzieli się o zamierzonej inwestycji dopiero z publikacji wyników konkursu.
Oczywiście przy inwestycji takiej rangi projekt jest niezbędny! I to uzyskany uczciwie, w drodze publicznego przetargu. Nie tylko z powodu obowiązującego prawa, ale po prostu po to, żeby wszyscy uczestnicy przedsięwzięcia mogli się ze sobą porozumieć. Żeby wyborcy wiedzieli za co płacą, żeby radni, na każdym etapie inwestycji mogli sprawdzić szczegółowo ile kosztują poszczególne pozycje i czy miasto nie kupuje przypadkiem kota w worku. Żeby wykonawca wiedział co, jak, kiedy i z jakich materiałów ma wykonać i żeby prokurator mógł porównać skierniewickie ceny z cenami takich samych materiałów i usług w innych regionach kraju oraz za granicą.

„ ...ino pany nie chcą chcieć”
Tak się dzieje tylko wtedy gdy priorytetem gospodarzy jest uzyskanie jak największej liczby dobrych pomysłów i wyłonienie z nich tego najgenialniejszego, przynoszącego największe korzyści społeczne. Czyli wówczas gdy rządzącym zależy na jak najlepszym wykorzystaniu funduszy publicznych dla dobra wspólnego. Trębskiemu i Łyżniowi na żadnych pomysłach nie zależało. Żadnego konkursu na koncepcję nie ogłosili. Przetargu na Projekt Rewitalizacji również. Od razu przystąpili do realizacji własnego konceptu. Osławionego „Buduj i Projektuj”, czyli ogłosili przetarg na wykonawstwo. Bez pomysłu, bez projektu, bez zakresu robót, bez obawy posądzenia o głupotę, ignorancję, butę i korupcję.
Warunki tego przetargu zostały tak sprytnie sformułowane, żeby nie opłacało się w nim samodzielnie startować żadnemu architektowi ani poważnemu wykonawcy. Pracownie architektoniczne zostały wyeliminowane astronomicznym wadium w wysokości dwustu tysięcy złotych (jedna piąta miliona!), oraz przymusem wzięcia odpowiedzialności za pracę wykonawców. Poważnych wykonawców zaś wystraszono brakiem jakichkolwiek warunków początkowych. Uczestników przetargu zmuszono do spekulowania w ciemno, do szacowania kosztów niewiadomych robót, o nieznanym zakresie, na podstawie nieistniejącego kosztorysu i bliżej nieokreślonych terminach, do zaufania uczciwości komisji przetargowej, oraz równowadze psychicznej prezydentów.

A kuku, bęc...
A komisja za to im ten przetarg unieważniła tuż przed samym rozstrzygnięciem, podając za przyczynę najzwyklejszą bzdurę, ale spełniającą wymogi formalne. Skutek był taki, że co poważniejsi oferenci „aluzję” zrozumieli i drugi raz do przetargu nie przystąpili. Przypuszczam, że zgodnie z oczekiwaniami decydentów. To nie przypadek. Dowodzi tego fakt, iż parę miesięcy wcześniej podobną bzdurę przetestowano w przetargu na przebudowę targowiska miejskiego. Co to oznacza? A no pewnie to, że zaczniemy się z ową bzdurą spotykać częściej. Na przykład podczas przetargów na „inwestycje uzdrowiskowe”. Bo bzdura zadziałała! Jest skuteczna więc nie jest taką znowu bzdurą. To już chyba technologia?


piątek, 19 kwietnia 2013

System pogrywa na zwłokę roszadami




Chodzi o to by panowie poznali pracę w innych oddziałach, zapoznali się z praktykami wypracowanymi w innych placówkach”
                                                                                                              Beata Aszkielaniec rzecznik prasowy NFZ w Łodzi

W poprzednim felietonie apelowałem by dziennikarze za szybko nie porzucali tematu, który wypłynął przy okazji niedawnych, śmiertelnych skandali w skierniewickim szpitalu. Tematu tak ważnego, jak sprawność systemu opieki zdrowotnej, za którego usługi obywatele już przecież zapłacili. By dziennikarze pozwolili „filarom” tego systemu opowiadać dowolne bzdury, a potem tylko je publikowali. Rzetelnie bez upiększania. I oto wypada mi podziękować pani red. Annie Wójcik Brzezińskiej za uszanowanie mojego apelu. W Głosie z 21 marca przytacza ona wypowiedź pani Beaty Aszkielaniec - rzecznik prasowej NFZ w Łodzi - o głębokim sensie dokonania, akurat teraz, roszady obsady na kilku „kapitańskich mostkach” w lokalnym Systemie. Otóż kierownik NFZ Jacek Kaniewski ze Skierniewic właśnie został oddelegowany do pracy w Piotrkowie, a jego odpowiednika z Piotrkowa, Artura Olsińskiego, przeflancowano do Skierniewic. Roszada ta nie ma, wg. zapewnień pani rzecznik, żadnego związku z nagłośnionym w krajowych mediach faktem, skandalicznego wzrostu śmiertelności wśród pacjentów skierniewickiego szpitala, ponieważ była już wcześniej zaplanowana. Być może pani Aszkielaniec nie kłamie, być może „wcześniejsze zaplanowanie” to dla niej wystarczająco  przekonywujący dowód. Dziennikarz i tak nie był w stanie sprawdzić, albo nie uznał tego za wystarczająco ważne. My dociekać nie mamy potrzeby.  Wiadomość o samej roszadzie, jej okoliczności, jak i forma zakomunikowania, dość już nam mówi o naturze opiekującego się naszym zdrowiem systemu.

Kto gra w szachy wie
Roszada to trik taktyczny polegający na podstawieniu mniej wartościowego pionka w miejsce cennej dla gry figury, której pozycja akurat została zagrożona, zwykle śmiertelnie. Kto z kim tu pogrywa? W szachach prawo do skorzystania z przywileju roszady przysługuje wyłącznie królowi. Nie wiem jakie obowiązują reguły wewnątrz struktur systemu NFZ, ale z faktu, że operacja „roszada” zawsze wiąże się ze znacznym wysiłkiem, kosztami i ryzykiem publicznej kompromitacji, nie jest to narzędzie dostępne dla każdego i w każdych okolicznościach, ergo pan Kaniewski musi być kimś cennym dla systemu.
Pani rzecznik NFZ przekonuje nas, że nie ma niczego nagannego w ewakuacji z tonącego okrętu, w pierwszej kolejności kapitana. Pal licho kobiety dzieci i staruszki ze złamaną ręką. Mnie to nie dziwi, gdyż na tym właśnie polega praca rzecznika prasowego. Po to systemy (mające odpowiednie środki i coś na sumieniu) zatrudniają propagandzistów. W końcu ktoś musi fachowo wprowadzać w błąd natrętnych dziennikarzy, a za ich pośrednictwem opinię publiczną, czyli nas. Gdyby System nie miał nic do ukrycia nie potrzebowałby tworzyć posady zawodowego krętacza. Po prostu mówiłby prawdę. A prawda jest prosta i tania, jej mówienie nie wymaga specjalnych kwalifikacji. Jak głosi Pismo Święte:  „mowa wasza będzie tak tak, nie nie, a wszystko co poza tym, kłamstwem jest”.

Witajcie w polu
Dlaczego zatrudnia się rzeczników za nasze składki? Po pierwsze dlatego, że lepiej zatrudnić za cudze niż za swoje, po drugie innych pieniędzy nie ma. Cóż, na pewno da się jakoś wykazać, że i te wydatki są niezbędne dla naszego zdrowia...
Jest wysoce prawdopodobne, że inkryminowaną roszadę zrobiono po to aby dziennikarzy, a za ich pośrednictwem nas wszystkich, w pole wyprowadzić jeszcze skuteczniej. No bo wyobraźmy sobie, że do  kierownictwa NFZ odpowiedzialnego za finansowanie głupoty w skierniewickim szpitalu zgłosi się jakiś natrętny członek rodziny któregoś z „przypadkowo uśmierconych”, albo dajmy na to reporter prasowy. Wówczas zamiast zadręczać kłopotliwymi pytaniami pana Janusza Kaniewskiego i narażać go na nieuważne chlapnięcie czegoś kompromitującego dla siebie, lub co gorsza dla całego systemu, dowie się, że akurat tymczasowo (a ku, ku) zastępuje go Artur Olsiński z Piotrkowa, który oczywiście nic nie wie i za nic nie odpowiada bo właśnie przyjechał się szkolić. Wówczas naszemu dziennikarzynie pozostanie tylko wycieczka do Piotrkowa gdzie pan Kaniewski w pocie czoła, akurat też się szkoli i wymienia doświadczenia. Tam na pewno go nie zastanie, albo dowie się, że bez właściwych dokumentów, które pozostały w Skierniewicach, niewiele może on sobie przypomnieć.

Czy ktoś z nas robi durnia?
Oczywiście. Dlaczego? Bo pozwalamy na to. Czy mogę to wyłożyć jaśniej? Proszę bardzo.
Gdyby po serii wołających o pomstę do nieba śmierci, na terenie skierniewickiego szpitala, w prasie ukazała się informacja, że szef skierniewickiego NFZ pan Jacek Kaniowski odwołał (przełożył na spokojniejsze czasy) „zaplanowane wcześniej” szkolenia i wymianę doświadczeń z Piotrkowem, bo jako kapitan tonącego okrętu, czuje się w moralnym obowiązku osobiście stawić czoła okolicznościom, to było by w miarę normalnie i można by przypuszczać że stanowisko, które piastuje jest do czegoś społeczeństwu potrzebne. Albo przynajmniej że facet ma jaja. Roszada natomiast dowodzi nam niezbicie, że stołek ten można zlikwidować bez żadnej szkody dla naszego zdrowia. A przy okazji również odpowiadający mu stołek w Piotrkowie i wszystkie tego typu synekury w kraju. Bez względu na to kto akurat na nich marnuje swój czas i nasze pieniądze. Dlaczego wciąż utrzymujemy wszystkie te posadki? Dlaczego odejmujemy od ust naszym dzieciom i pokornie płacimy haracze? Czy ktoś nas do tego zmusza? Za zaoszczędzone na nich nasze składki można by przecież kupić całą masę specjalistycznych riksz skracających czas transportu chorych pomiędzy szpitalnymi oddziałami z 1,5 godziny do 1,5 minuty. Albo na przykład wesprzeć Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.

Trębski przeprasza piarowców Arłukowicza i Owsiaka




Ministerstwo nie może uciekać od odpowiedzialności i zrzucać ją na dyrektora szpitala w Skierniewicach. Mam ogromne pretensje do ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, który sobie Owsiaka wziął jako doradcę do spraw medycznych
                                                                                                              Leszek Trębski - Głos z 11 kwietnia 2013

„Zwycięzca programu typu reality show, który u swojego boku ma drugiego piarowca, serwuje sądy na temat dyrektora, który 30 lat przepracował na rzecz tej placówki. Przecież to się działo by na chwilę zaspokoić opinię publiczną, żeby samemu nie oberwać bo służba zdrowia kuleje. Chciano na chwilę odsunąć od siebie odpowiedzialność za system, znaleźć kozła ofiarnego”

                                                                                                              Leszek Trębski - Głos z 18 kwietnia 2013

„Oświadczam, iż celem mojej wypowiedzi była tylko i wyłącznie obrona dobrego imienia Miasta Skierniewice i samego szpitala ”

                                               Leszek Trębski – oświadczenie z 11 kwietnia opublikowane w Głosie z 18 kwietnia 2013

No to się panu Prezydentowi Skierniewic nie udało osiągnąć kolejnego zamierzonego celu. Jego oficjalne  wypowiedzi na temat doboru przez Ministra Zdrowia własnych piarowców i doradców, oraz szemranych sukcesów w telewizyjnym reality show, mogą co najwyżej Skierniewicom dobre imię popsuć, a nie obronić. Zresztą do czasu tego całego zamieszania, ono wcale nie było zagrożone. Zagrożone było natomiast dobre imię pani byłej Dyrektor Szpitala. Nadal jest! I to się nie zmieni do czasu, dopóki nie zostanie wyjaśnione dlaczego przez 30 lat zarządzania szpitalem nie rozwiązała tak banalnej sprawy, jak skrócenie czasu transport umierających z ortopedi na oddział intensywnej terapii, z nieomal dwóch godzin do chociażby dwóch minut. Czyli do czasu potrzebnego średnio zdrowemu człowiekowi, żeby pokonać ten odcinek tiptopami i to tyłem.

Kaprysy Leszka Trębskiego
Gdyby pan Trębski miał kaprys wypowiedzieć się prywatnie o krzywdzie koleżanki Grażyny Krulik, lub na temat prowadzenia się Ministra Zdrowia, to owszem, ma prawo. Jak każdy z nas może sobie jeździć do woli na osobach rozporządzających publicznymi funduszami. W końcu mamy wolność słowa, a jakaś kontrola społeczna nad nimi jest potrzebna. Pan minister i tak ma to gdzieś. Natomiast Prezydent Skierniewic nie ma takich kompetencji ani co ważniejsze interesu. Powinien więc przeprosić, ale nie kolegę Arłukowicza z zaprzyjaźnionej koterii, lecz swoich wyborców i współobywateli.
Co mu czarno na białym wytłumaczyła pani Anna Wójcik Brzezińska w artykule „Prezydent Przeprasza” zamieszczonym w Głosie z 18.04.2013. Przy okazji przywaliła mu dziewczyna niezgorzej niż on Owsiakowi i Arłukowiczowi. Trzeba przyznać.
Za te darmowe korepetycje należą się jej podziękowania nie tylko od niego. Oczywiście mam przeczucie, że żadnych podziękowań nie będzie. Raczej należy się obawiać, że z tego powodu najlepsza dziennikarka Głosu straci pracę. Wicie, rozumicie, wystarczy przecież jeden telefon do wydawcy czyli do „Mirbudu S.A”. A o to nie trudno, zwłaszcza gdy ktoś często ulega emocjom.

Jerzemu Mirgosowi z okazji imienin
Więc Pani ANV już wkrótce  może odświeżać swoje CV. Zapewne wiele na tym nie straci... W związku z powyższym bardzo ciekawi mnie jak redaktor naczelna „Głosu” pani Beata Maly-Kaczanowska zabierze się za uświadamianie wielce szanownemu Jerzemu Mirgosowi (właścicielowi i wydawcy Głosu), że redaktor Anna Wójcik Brzezińska jest głównym filarem jego tygodnika. Żeby nie powiedzieć wręcz jedyną lokomotywą, która to pismo ciągnie z mozołem i dźwiga. A z nim całą armię dekowników, których nawet nie znam z imienia i nazwiska. Bo po pierwsze nazwisk nie używają, a po drugie ich klonowanych bez końca tekstów nie daję rady czytać. Sądzę, że podobnie jak większość nabywców Głosu. Ot tolerujemy ten balast z przyzwyczajenia, albo z głębokiego zrozumienia, że ktoś w końcu musi dokumentować i archiwizować dla potomności, policji i zakręconych regionalistów, również te najnudniejsze wydarzenia lokalne.
Na miejscu pani Beaty - Redaktor Naczelnej Głosu zacząłbym obłaskawianie „Wydawcy” od zmiękczenia mu serduszka zamieszczeniem jakiegoś pretensjonalnego anonsu w tonacji lila-róż. Zawsze znajdzie się odpowiednia okoliczność. Urodziny, przyjście wiosny, zwrot podatku... Najlepiej do tego bukietu dodać jeszcze lekkostrawny wierszyk i słodką gałązkę storczyka, albo co tam lubi.

Wracając do Owsiaka i Arłukowicza
Pan Trębski po prostu wygarnął im prawdę.  I na tym trzeba było poprzestać. Trochę może za ostro, trochę w niewłaściwym miejscu, ale nie widzę w tym ich obrazy. Obraził ich dopiero swoimi przeprosinami, pełnymi hipokryzji i pańszczyźnianego sprytu. Ale to już inna bajka. Prawda jest taka, że Owsiak na doradcę medycznego Ministra Zdrowia nadaje się tak samo dobrze, jak pani Krulik na dyrektora skierniewickiego szpitala. A pan Arłukowicz naprawdę jest zwykłym piarowcem. I nie ma w tym niczego obraźliwego, bo słowo „piarowiec” wcale nie oznacza nałogowego alkoholika jak sądzą ludzie, dla których rzeczownik „książka” kojarzy się wyłącznie z Pierwszą Komunią Świętą. Piarowiec to po prostu osoba, która troszczy się o swój wizerunek w oczach opini publicznej. Od angielskiego zwrotu „Public Relations”  PR= pi, ar.


piątek, 12 kwietnia 2013

Ktoś dostał kota? Ktoś się obudzi z ręką w kuwecie.




„Zabawy i śmiechu było co niemiara, gdy na ostatniej sesji skierniewiccy radni dochodzili, czy można wykastrować już wykastrowanego kota”

                                                                                                              Sławomir Burzyński ITS z 5 kwietnia 2013

Każdy „dobry” księgowy wie, że tego samego kota można kastrować bez końca. Zwłaszcza jeśli sprawą zajmą się odpowiednio wykwalifikowani biurokraci, a gmina sypnie łatwym groszem. Dziwi mnie, że człowiek tak doświadczony i piastujący tak odpowiedzialne stanowisko jak Mariusz Dziuda tego nie rozumie. Być może nie zdarzyło mu się jeszcze kastrować kota za pieniądze, ale na przykład, pobierać wynagrodzenie za pracę w tych samych godzinach na kilku etatach jednocześnie, to chyba tak?
Sprawa wcale nie jest taka zabawna jakby wskazywała na to wesołość skierniewickich radnych. W końcu rzecz idzie o publiczne pieniądze. Radni miejscy właśnie otworzyli kolejny worek bez dna. Kastrowanie bezpańskich kotów na koszt podatnika, to dobry interes. Powstanie więc nam kolejna gałąź lokalnej pseudogospodarki wyłudzającej pieniądze z budżetu miasta. Zwłaszcza gdy radni wciąż będą szafować nimi lekką ręką. Wszystko na to wskazuje, że od tej pory  populacja bezpańskich kotów będzie w Skierniewicach rosła w siłę i opływała w coraz większe dostatki. Będzie też rosła liczba myszy i szczurów, oraz etatowych naciągaczy sprytnie zagospodarowujących właśnie powstałą, nową niszę ekologiczną. Wskazuje na to choćby wystąpienie radnej Alicji Cyrańskiej, która nieomal z marszu już domaga się zwiększenia wydatków na podkarmianie rozleniwionych kotów z 7 tysięcy do 24. A to dopiero początek, aż strach pomyśleć o jakich kwotach będą dyskutować radni w przyszłym roku. Zwłaszcza, że prezydent Trębski nie widzi przeciwwskazań: „ by tę kwotę zwiększyć trzeba zapisać nie siedem a 24 tysiące” - mówi. I już! Jak wiadomo pan prezydent Skierniewic posiada zaczarowany ołówek i wystarczy jeśli nim coś zapisze, a to natychmiast staje się obiektywną rzeczywistością.

Gdzie się załatwia skierniewicka kociarnia
Ciekawą i dającą sporo do myślenia rzeczą jest fakt, że skierniewiccy radni, przy okazji wykręcania kota na wszystkie strony, zainteresowali się jedynie jego jajkami (wypowiedź Stanisława Szałwińskiego- ITS z 5.04 str.2) i przednią częścią przewodu pokarmowego. O tym, że kot posiada również tylną jego część, nikt nawet się nie zająknął. A przecież koty też srają! Wystarczy zaobserwować co się odbywa codziennie w piaskownicach, na osiedlowych placach zabaw, podobno urządzonych dla skierniewickich dzieci. Tak jak psy obsrywają tam wszystkie trawniki, tak koty pracowicie wypełniają cuchnącym gnojem każdy spłachetek czystego piasku. Nie muszę tu chyba dowodzić, że miasto dzięki temu bardziej przypomina zafajdaną kuwetę  niż uzdrowisko i dopóki to się nie zmieni, ze snów o spacerujących po mieście kuracjuszach (czytaj napakowanych forsą frajerach z Austrii) będą nici. Baj, baj 1500 atrakcyjnych miejsc pracy. A skoro tak, to nawet jeśli uda się prezydentowi Trębskiemu cokolwiek sklecić na graniczącym z Makowem ściernisku, to będzie to jedna wielka plajta. Oczywiście kosztami bankructwa zostaniesz obarczony Ty czytelniku, podatniku. Wypadnie tego po około 4 tysiące złotych na mieszkańca miasta, czyli po ok. 16 tysięcy zł na każdą statystyczną rodzinę skierniewicką. Oczywiście plus odsetki i kary za nieterminowe spłacanie. Mało? Skoro tak uważasz podatniku, to jakbyś sam prosił o jeszcze więcej. A przecież w piśmie świętym jest napisane: „proście, a będzie wam dane...”

2 tysiące na pocieszenie
Na zakończenie dla pocieszenia Skierniewiczan powiem, że mieszkańcy Rawy Mazowieckiej mają jeszcze gorzej. Tamtejsze władze kpią sobie w żywe oczy ze swoich podatników, dokładając do każdego łóżka w pensjonacie „Nadzieja” po 2 tysiące złotych miesięcznie. I to tylko dlatego, że ten przybytek prowadzą kolesie z Rawskiego Stowarzyszenia Abstynenckiego „Szansa” (w/w ITS artykuł pt: „2 tysiące zł na bezdomnego”).  Jak to się ma do sytuacji przeciętnego rawskiego czy skierniewickiego emeryta posiadającego dom, otrzymującego 900 zł odczepnego z ZUS-u, którym  musi zapłacić czynsz, rachunki, kablówkę, podatki, śmierciowe w PZU, dać na tacę co niedziela, kupić leki, coś do jedzenia i do tego spłacać „chwilówkę”, którą nieopatrznie podżyrował wnukom?