„Od września rodzice płacą
za pobyt malucha w przedszkolach złotówkę za każdą dodatkową godzinę (powyżej
pierwszych pięciu godzin bezpłatnych)”
„Mamy pięć ofert z języka
angielskiego oraz po jednej z rytmiki i szachów – mówi Teresa Swaczyna,
dyrektor jedynki – W ubiegłym roku rada wybierała oferty, ale to dyrekcja
podpisywała umowy. Teraz nie możemy tego robić. Rada rodziców też nie, bo nie
ma osobowości prawnej. Jak z tego wybrniemy?”
„Dobrej myśli jest
Krystyna Dziąg z czwórki – Zajęcia dodatkowe to decyzja rodziców, jeśli będzie
to zgrana grupa ludzi to na pewno się porozumie – mówi – My w każdej grupie
[...] realizujemy własne programy, a jedna z nauczycielek mająca wysokie
kompetencje w nauczaniu języka niemieckiego, uczy maluchy tego języka
nieodpłatnie”
„'Żałuję natomiast, że
żadne z przedszkoli nie ma w ofercie języka chińskiego. W tym przypadku
pieniędzy bym nie pożałowała'”
ITS z 13.09.2013 artykuł
Agnieszki Kubik pt: „Czego Jaś się nauczy... za złotówkę”
Nareszcie udało mi się trafić w skierniewickiej prasie na
ciekawy artykuł dotyczący sytuacji w przedszkolach. Mam na myśli tekst pani
Agnieszki Kubik w ITS-ie z 13.09.2013 pod tytułem: „Czego Jaś się nauczy... za
złotówkę”. Tytuł ten co prawda, brzmi dość pokrętnie; problem też jest
niezbyt zrozumiale wyłożony, ale to i tak postęp. Do tej pory w lokalnych
gazetach nadziewałem się na jakieś bzdety o sukcesach w zbieraniu kapsli,
nakrętek i innych śmieci, lub temu podobnych osiągnięciach. Ewentualnie o
wizytacjach przedszkoli przez policjantów i lokalnych kacyków pragnących
podbotoksować trochę swój publiczny wizerunek publikacją fotografi na tle
kwintesencji młodości, dziecięcej szczerości i zaufania. Jakby większych
problemów w przedszkolach nie było. A że były i nadal są, tylko się wstydliwie
ukryły, możemy wydedukować dzięki niedawno wprowadzonej w życie bzdurnej
poprawce, durnej ustawy o oświacie.
Nie ma więc tego złego...
Tajemnica dodatkowości
„zajęć dodatkowych”
Z okazji tej „nowelizacji” dyrekcje skierniewickich
przedszkoli zostały postawione przed koniecznością odkurzenia i użycia swej
inteligencji w sprawie wynalezienia nowych sposobów finansowania ekstra zajęć
dodatkowych. Trochę więc na początku spanikowały i nawet podniosły gęsie larum.
Zatroskała się też tym problemem pani redaktor Agnieszka Kubiak z ITS-u - i
z przejęcia aż złamała nudziarską
konwencję prezentowania opinii publicznej tematyki przedszkolnej - oficjalnie
obowiązującą do tej pory w naszym prasowym zaścianku. Chwała jej za to, bo
dzięki jej przełomowemu artykułowi dowiedziałem się nareszcie i zapewne
większość czytelników razem ze mną, że w skierniewickich przedszkolach oprócz
normalnych zajęć, kwitł proceder tak zwanych „zajęć dodatkowych” i że ich
dodatkowość polegała głównie na tym, że były dodatkowo opłacane przez rodziców,
mimo że odbywały się w tym samym czasie i w tych samych pomieszczeniach co już
zapłacone zajęcia normalne. Czyli ich pomysł biznesowy zbudowany był na tak zwanej
„jednoczesności czasu i miejsca akcji”,
zwykle raczej kojarzącej się z pracą placówek służby zdrowia, oraz służbowymi
wyjściami ratuszowych urzędników na targowisko.
Znaleźć obejście
Można odnieść wrażenie, że dodatkowo płatne „zajęcia
dodatkowe” musiały być dobrem bardzo korzystnym dla wszystkich stron, gdyż nie
słychać by ktokolwiek radował się z ewentualnego ich zniknięcia z
rzeczywistości naszych przedszkoli. Obecnie wszyscy raczej wytężają mózgownicę
w celu znalezienia obejścia upierdliwego zapisu w ustawie, niż podpatrzenia jak
kwestię edukacji małolatów rozwiązują społeczeństwa Wielkiej Brytanii, Niemiec
czy USA. Do tej pory najlepszym wyjściem z impasu wydaje się nadanie osobowości
prawnej radom rodziców. Koncepcję ukrycia kosztów „zajęć dodatkowych” w cenie
wyżywienia odrzucono z powodu jej infantylizmu, oraz ochrony interesów innej
grupy zawodowej (o której więcej napiszemy w którymś z
następnych felietonów). Gdyby rady rodziców same mogły zawierać
umowy z firmami świadczącymi usługi edukacyjne bez pośrednictwa dyrekcji
przedszkoli, to by nie podlegały reżimowi ustawy edukacyjnej i znów wszystko
szczęśliwie mogłoby wrócić w utarte koleiny. Ale czy faktycznie by wróciło? W
tym rozwiązaniu kryje się wiele niebezpieczeństw. Po pierwsze, upodmiotowionej
Radzie Rodziców może od nadmiaru zdobytej władzy nagle uderzyć do głowy woda
sodowa. Konsekwencje takiego obrotu rzeczy, prędzej czy później, okazałyby się
tragiczne dla dyrekcji przedszkoli, a zwłaszcza dla należnych im, jak psu mucha, serwitutów i prowizji od
tzw. podmiotów zewnętrznych. Po drugie byłyby też w dłuższej perspektywie
zabójcze dla samorządowych i kuratoryjnych zwierzchników za dyrekcjami
przedszkoli stojących i pociągających za sznurki, bo upodmiotowione Rady
Rodziców szybko by dostrzegły swój demokratyczny interes w zadaniu im paru
kłopotliwych pytań. Oczywiście te pytania w każdej chwili i bez pomocy
upodmiotowionych Rad Rodziców mógłby zadać, dobrze znający dziedzinę -
przedstawiciel czwartej władzy - czyli dziennikarz. Na przykład pani Agnieszka
Kubik z ITS-u, w ramach kontynuacji tak obiecująco rozpoczętego cyklu, albo
specjalizująca się w lukrowaniu tematyki przedszkolnej, pani Joanna Młynarczyk
z „Głosu”. Niestety nie bardzo mają na to ochotę. Ciekawe z jakiego powodu?
Czyżby miały dzieci w wieku przedszkolnym i obawiały się utraty przywileju
przynależności do tej lepszej połowy miasta mającej dostęp do dóbr
reglamentowanych? Na przykład, takich jak miejsce w przedszkolu?
Co komu dawały „zajęcia
dodatkowe”?
Zajęcia dodatkowe rzeczywiście przynosiły wielkie korzyści
wszystkim. Małoletniemu dziecku które zostało zakwalifikowane do otrzymania
miejsca w publicznym przedszkolu „zajęcia dodatkowe” dawały (nadal dają) jedyną
szansę nauczenia się czegokolwiek pożytecznego, na przykład wyczucia rytmu,
obcych słówek, tańca, szachów i temu podobnych. Bogatemu rodzicowi stwarzały
(nadal stwarzają) możliwość wielce satysfakcjonującego wywyższenia się ponad
rodzica biednego, którego nie stać było (nadal nie jest) na wykupienie
luksusowych pakietów edukacyjnych. Rodzicom biednym dawały konstruktywny cel w
życiu - wraz z motywacją - i to całkiem
możliwy do osiągnięcia ciężką pracą, w rozsądnej perspektywie czasowej.
Oczywiście gdyby ta praca była... Wyspecjalizowanym firmom świadczącym „zajęcia dodatkowe” zapewniały
chleb powszedni nawet z odrobiną masła, a paniom księżniczko-przedszkolankom na
ten czas wyręczenie (uwolnienie) od konieczności zajmowania się podopiecznymi.
A tam gdzie dzięki zgraniu i szczególnej ambicji rodziców, zajęcia dodatkowe
wypełniały już cały czas pobytu ich potomków w inkryminowanej placówce, panie
księżniczko-przedszkolanki w ogóle nie musiały przychodzić do pracy. Chyba, że
z nudów, albo gdy wolały na przykład odbierać pensję w gotówce, a nie dostawać
wprost na konto przelewem zwykłym. Oczywiście to, że nie musiały wcale nie
oznacza, że nie przychodziły. Zawsze miło jest przecież rozerwać się w gronie przyjaciół wymianą
najświeższych ploteczek, kawkę wypić, galaretkę zjeść na deserek... i temu
podobne. Dyrekcja zaś miała z tej okazji dodatkowy zarobek na czysto, pod
stołem, bez podatku w formie zwyczajowej prowizji ileśtam procentowej. I komu
to przeszkadzało?
A no mi to przeszkadzało, chociaż o tym jeszcze wtedy nie
wiedziałem. I pewnie do dzisiaj bym nie wiedział gdyby szczęśliwie mnie nie
uświadomiła pani redaktor czwarta władza Agnieszka Kubik - za co należy się jej
pochwała z wpisaniem do akt. I tak sobie teraz myślę, że z pewnością nadal jest
wiele ciemnych spraw w naszych przedszkolach, które na pewno by mi przeszkadzały,
ale jeszcze o nich nie wiem, a razem ze mna nie ma o nich pojęcia opinia
publiczna, czyli czytelnicy. I że gdyby pani Agnieszka podrążyła temat dalej,
to by może zaczęto w społeczeństwie lokalnym mniej szeptać i spekulować na
temat wkrótce spodziewanej plajty ITS-u, a więcej go kupować?
Za darmo!
Najbardziej w artykule redaktor Kubik zaintrygowała mnie
jednak informacja, że na całe pięćdziesięciotysięczne Skierniewice znalazła się
tylko jedna nauczycielka, która uczy dzieci języka w ramach zajęć normalnych, a
nie dodatkowych! Myślę, że dzieje się tak dlatego, że robi to - jak potwierdza
„Krystyna Dziąg z czwórki” - za darmo. Pozostałe księżniczko-przedszkolanki „za
darmo” to tylko potrafią brać wynagrodzenie! Jakby zacząć tej pani, co umie
nauczyć czegoś pożytecznego, płacić normalną pensję to z pewnością takich
jednostek jak ona by w przedszkolach przybyło i problem z „zajęciami
dodatkowymi” sam by się rozwiązał.
Uwzględniając fakt, że etat przedszkolnej
księżniczko-pedagożki, analogicznie jak szkolnej, ma połowę mniej godzin od
etatu w każdym innym zawodzie, a pensję statystycznie wyższą, można być pewnym,
że jest to bardzo atrakcyjna posada. Poszukiwana zwłaszcza w dobie kryzysu
permanentnego. Z pewnością więc znalazłoby się wielu chętnych na taką pracę
bezrobotnych z dyplomami wyższych uczelni, dziś bez skutku lustrujących
ubożuchne tablice ogłoszeniowe w skierniewickim Urzędzie Bezrobocia. Czasami
kurtuazyjnie nazywanym Urzędem Pracy, lub samozatrudnienia urzędników. Można by
zagospodarować w końcu z korzyścią dla społeczeństwa tych wszystkich zdolnych,
z dyplomami, talentami i licznymi specjalistycznymi umiejętnościami, ale bez
układów.
Na miejscu dyrektorów przedszkoli, zamiast tracić cenny czas
na kombinowanie z nadawaniem osobowości prawnej radzie rodziców i
organizowaniem jej członków w zgrany team, po prostu zwolniłbym te wszystkie
leniwe księżniczko-przedszkolanki, które nie mają żadnych talentów, nie
potrafią nauczyć dzieci paru prostych słówek w obcym języku ani tańca, ani gry
w szachy, ani nawet śpiewu, paciorka, czy czegokolwiek innego byle
pożytecznego. Pal sześć te nędzne ileś tam % prowizji, kiedy rzecz idzie w
ogóle o przetrwanie! Inaczej to nasze skierniewickie przedszkola już wkrótce
same staną się firmami zewnętrznymi i to pomimo otrzymywania potężnej
transfuzji środków płatniczych z Ratusza.
A właśnie! - jak już przy
tym jesteśmy...
Czy to prawda, że w skierniewickich przedszkolach jest dość
miejsca żeby przyjąć wszystkie dzieci, a nie tylko tą lepszą połowię? Czy to
prawda, że do dziecka przyjętego do przedszkola pan prezydent chętnie dokłada
ponad 2 tysiące złotych miesięcznie z naszego wspólnego budżetu, a dla
nieprzyjętych nie daje nic? Czy to prawda, że rodzice tych gorszych dzieci,
które nie mają szans aby do reglamentowanego przedszkola się załapać, tak samo
płacą podatki? Czy to prawda, że gdyby prezydent dokładał tylko tysiąc do
dziecka, można by za te same pieniądze zapewnić miejsce w przedszkolu wszystkim
chętnym? Może ktoś w końcu odtajni, ujawni i opublikuje prawdziwe dane na temat
finansowania przedszkoli i utnie niezdrowe domysły?
A jeśli to wszystko prawda, to może chociaż ktoś wyjaśni
(prezydenta zapyta) dlaczego w ogóle utrzymujemy te reglamentowane przedszkola
z leniwymi księżniczkami pracującymi pół etatu, a opłacanymi jak za cały?
Dlaczego zamiast dokładać do co drugiego skierniewickiego przedszkolaka po dwa
tysiące, po prostu nie wypłacimy każdemu dziecku po tysiąc złotych miesięcznie,
bez dzielenia na lepszych i gorszych - jednocześnie pozwalając by wraz z rodzicami
zatrudniło sobie guwernantkę jak w
Wielkiej Brytanii, o takich kwalifikacjach, jakie uzna za stosowne? Choćby i ze
znajomością języka mandaryńskiego, tybetańskiego, mandżurskiego, kantońskiego,
mongolskiego, kazachskiego, lub jakiegokolwiek innego z używanych w Chinach.
Oczywiście oprócz chińskiego, bo takiego nie ma i nigdy nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz