Niedawno popełniłem felieton przeznaczony na prezentację
odkrytego przez panią redaktor Annę Wójcik Brzezińską: „ojca chrzestnego skierniewickich ścieżek rowerowych” - Andrzeja
Grudę (art. pt: „ Szło ciężko, ale jest szczęśliwe rozwiązanie” - Głos z
04.07.2013).
Godziłoby się teraz poświęcić trochę uwagi samym ścieżkom.
Zwłaszcza tym nie ochrzczonym.
Aż wstyd się przyznać, że jak do tej pory nie udało mi się
skreślić na ich temat ani linijki.
A przecież, w skierniewickich realiach to temat ważki.
Każdego z nas bezpośrednio dotykający. Do tego wdzięczny, mający w sobie
niesamowity potencjał intelektualny. Otwierający wiele twórczych możliwości nie
tylko specjalistom od infrastruktury, czy felietonistom, ale nawet satyrykom. Kto
miał przyjemność kiedykolwiek pokonać rowerem trasę z centrum w kierunku
kąpieliska na Zadębiu, zwłaszcza latem, z pewnością od razu skojarzy o co
chodzi. Dziś postanowiłem mój grzech naprawić i kilka spraw dotyczących
skierniewickich ścieżek rowerowych przybliżyć naszym czytelnikom, również tym z
zagranicznym IP, jak to się mówi „urbi et orbi”.
Przejażdżka ulicą
Kilińskiego
Wzdłuż ulicy Kilińskiego mamy do wyboru aż dwie ścieżki
rowerowe. Zarówno po lewej jak i prawej jej stronie.
W odróżnieniu od rozdzielającej
je jezdni asfaltowej, zarezerwowanej wyłącznie dla piratów drogowych, obie
ścieżki są dwukierunkowe. Do tego każdy kierunek jest lewo lub prawojezdny
zależnie od preferencji indywidualnych.
Ścieżka po stronie lewej, jadąc od centrum w kierunku
zalewu, jest nieco węższa od prawej. Mimo tego bardziej popularna wśród
rowerzystów. Sam nie rozumiem z jakiego powodu ja też jeżdżę nią częściej? Może
dlatego, że żeby się dostać na tę po przeciwnej stronie ulicy, trzeba
zorganizować przeprawę przez szeroki i mrożący krew w żyłach pas jezdni
asfaltowej, na którym przecież od lat
królują zmotoryzowane mutanty, zwłaszcza te z napędem na cztery koła. Zwłaszcza
ze stolicy, przejezdne. Przejeżdżające. Tępe, spasione, w stanie permanentnej
euforii połączonej z erekcją.
Dodatkowo jedna krawędź lewej, tej popularniejszej wśród
rowerzystów ścieżki, styka się bezpośrednio z fasadami budynków i podmurówkami
ogrodzeń przylegających posesji, co jeszcze ją przewęża o jakieś trzydzieści
centymetrów, do pół metra w porywach, ze względu na konieczność zachowania
bezpiecznego odstępu od tych przestarzałych budowli, topornych i pozbawionych
nie tylko wdzięku, ale i jakichkolwiek odbojów bezpieczeństwa. Swoją drogą ktoś
mógłby się w końcu tematem zająć i niebezpieczne ściany oraz murki w takie
nowoczesne urządzenia wyposażyć. Może radna Cyrańska? Są przecież na to
fundusze Europejskie. Same kaski nie wystarczą, potrzeba trochę kaski, a
zwłaszcza dobrych chęci. Lobbyści też są i nawet chcą się dzielić
doświadczeniami.
Pewnego razu
Kiedyś, na wspomnianej wyżej trasie, odstępu wymagalnego nie
udało mi się zachować, mimo starań. Do dziś mam po tym traumatycznym zderzeniu paskudną pamiątkę na
wysokości kostki. Mam też przekoślawiony pedał - nieco zgrzytający, brak
świateł i dzwonek od tego czasu sam z siebie mi dzwoni. Nie jestem w tych
przypadłościach odosobniony. Wystarczy dyskretnie rzucić okiem na lewą kostkę
typowego Skierniewiczanina, albo posłuchać jego dzwonka, o światłach nie
wspominając.
Ponieważ obie ścieżki rowerowe na Kilińskiego nie
przekraczają 2 metrów w najszerszym miejscu, stwarza to poważne zagrożenie przy
wymijaniu. A, że natężenie ruchu rowerów jest ogromne i ciągle powstają korki,
zwłaszcza w sezonie wakacyjnym, pokonanie tego odcinka wymaga wielkiej koncentracji,
oraz cyrkowych wręcz umiejętności. Chwila nieuwagi i katastrofa gotowa. Można
zaryć nosem w błocku niespełna metrowego pobocza, rozjeżdżonego ciągłymi mijankami i przy odrobinie szczęścia powąchać
sobie resztki trawnika. Przy braku szczęścia wąskie pobocze mijankowe można
przeskoczyć i od razu wylądować na jezdni asfaltowej wprost pod kołami, klimą i
ABS-em jakiegoś Hamera, albo BMW, albo rozkwasić siebie i cenny rower przy
okazji okorowując któreś z drzew, z niewiadomych względów pas ten zadrzewiających.
Odbiera to wiele z przyjemności tak ostatnio propagowanej rodzinnej rekreacji
rowerowej. W skrócie „RRR”. Chyba, że ktoś lubi ekstremalny surwiwal? Dla
takich właśnie amatorów zaprojektowano na trasie Kilińskiego wiele zmyślnych
atrakcji. Nie tylko na Kilińskiego zresztą... Są betonowe stopnice i kaskady,
zwłaszcza na skrzyżowaniach, zgrabne rozpadlinki i ruchome łachy poślizgowe z
piasku, błota lub psich gówien. Można też natknąć się na czarcią zapadkę
starannie zakamuflowaną lustrem kałuży, a nawet prawie prawdziwe wilcze doły i
seksownie kuszące kratki ściekowe o prześwicie szczelin nieco większym niż
standardowa szerokość rowerowej opony.
Techniczna strona
zagadnienia
W tym miejscu trzeba sobie wreszcie szczerze wyjaśnić, że
ścieżki na Kilińskiego musiał projektować jakiś bał... znaczy się amator, co
nigdy obok roweru nawet nie stał. Jakiś zmotoryzowany mutant, albo co gorsza -
pieszy. Do niedawna nawierzchnię tutejszych tras rowerowych utwardzały cienkie,
kwadratowe płytki z lichego betonu na podłożu gliniastym, które owszem, się
zapadały swobodnie, lub wypiętrzały po każdej zimie inaczej, ale z umiarem.
Człowiek przyzwyczaił się - pokochał, nawet te stopnie
betonowe przed każdą przecznicą. Myślał sobie: nie ma pieniędzy w budżecie na
głupoty. Są pilniejsze sprawy...
W zeszłym roku stare płyty zapadły się jak kamień w wodę
przy okazji wymiany ich na solidniejszy, dwa razy grubszy polbruk betonowy.
Kiedy człowiek wówczas się przyglądał jak bezrobotni ryją w glinie pod ten
polbruk koryto, jak je wypełniają piaskiem, jak się starają żeby ułożyć równo i gładko, to się
żal mu robiło. Tyle pracy na daremno, tyle pieniędzy siłą podatnikowi z gardła
wydartych na zmarnowanie. Czy oni naprawdę nie wiedzieli, że im wyjdzie kolejna
trasa pływająca? Że woda opadowa jak się raz wleje do tego glinianego koryta
szczelnego, bezodpływowego to już tam w tym piachu zostanie, gliniane ściany co
najwyżej rozmaśli, zimą skamienieje, a na wiosnę nawierzchnia znów zatańczy
niezgorzej od poprzedniej. A może im zależało żeby stworzyć kolejną trasę żywą,
geometrycznie zmienną, swobodnie falującą, pełną zaskakujących niespodzianek?
Ja wszystko rozumiem – że surwiwal i w ogóle... – sam czasem
lubię skoki przez czarcią zapadkę, albo slalom między drzewa i wilcze doły. Ale
żeby nie było alternatywy? Kiedy człowiek do pracy się spieszy, rano o szóstej
to chce mieć równo! Albo kiedy jedzie akurat nad zalew po dęba na Zadębie –
znaczy się po prezydenckie drzewko życia, to chyba nie w głowie mu głupoty? Co?
Jak sądzisz czytelniku? I to w sytuacji gdy szczęśliwie posiadamy na
Kilińskiego ścieżki dwie, równo sobie ległe! No to chyba jedną chociaż można
k[...]wa było z nich zrobić normalną?
Dęby z Zadębia
Dla tych z zagranicznym IP (aj pi) wyjaśniam, że akcja
„drzewko życia” to w ostatnich latach najbardziej dochodowy dla budżetu jak i
korzystny pod względem marketingowym pomysł skierniewickiego magistratu. Polega
on na tym, że każdemu nowonarodzonemu obywatelowi, kiedy skończy roczek,
miejscowy prezydent podarowuje sadzonkę dębu. Uroczyste wręczanie odbywa się co
roku w dzielnicy Zadębie. Następnie zahipnotyzowani szczęściem rodzice sadzą to
drzewko w jakimś mniej lub bardziej nieprzemyślanym miejscu, zwykle pod płotem,
albo oknem sąsiada, a jak trochę urośnie i zacznie zawadzać, wysysać soki,
zacieniać, albo fundamenty rozsadzać to wtedy pokornie wracają do urzędu by
podreperować jego kondycję finansową, zapłatą kary za wycinkę.
Bo trzeba wszystkim wiedzieć, że w Skierniewicach jest takie
prawo, że właściciel drzewa, który sam je własnymi rękoma posadził, na własnej
ziemi; gdy zapragnie je wyciąć musi zapłacić karę pieniężną. Wróćmy jednak do
tematu ścieżek rowerowych.
Najgorsi są piesi
Wszystko pięknie. Gdyby tylko to nam dokuczało,
przemieszczanie się po Skierniewicach może nie stałoby się od razu sielanką,
ale byłoby całkiem znośne. Jednak największy horror stanowią piesi. Zarówno
dorośli, jak i dzieci, zwłaszcza te w spacerówkach wożone, pozbawione
wszelakich instynktów samozachowawczych. Makabra normalnie! Człowiek nic tylko
uważa, żeby jednemu z drugim Nagrody Darwina nie sprezentować. Szwenda się toto
gdzie popadnie, najczęściej prosto pod koła. Na dzwonki żadne nie reaguje.
Chyba, że krowie? O jakiejkolwiek organizacji ruchu można sobie tylko pomarzyć
w takich warunkach. Wolna afro-amerykanka normalnie. Gęba już boli od ciągłego
przepraszania. Przepraszam i przepraszam... Zupełnie jakby człowiek co 10
sekund musiał się przyznawać do winny za cały ten bajzel. Takich cudów nie było
nawet na Łubiance. Coś z tym trzeba zrobić. I to natychmiast!
I żeby nie być gołosłownym to mam dla otwartego na innowacje
prezydenta Leszka Trębskiego pomysł konstruktywny. Że tak powiem, się wyrażę.
Może nie od razu genialny, jak „Nizinne Uzdrowisko Gminne” (w skrócie NUG), ale
niedrogi i też świetnie się nadający na
kampanię wyborczą. Sami z resztą osądźcie.
Po prostu wybudujmy na
Kilińskiego zwyczajny chodnik dla pieszych!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz