„Twierdzenie, że w parku nie
będzie miejsca zaprojektowanego i zorganizowanego z myślą o najmłodszych to
nieporozumienie”
Piotr
Łyżeń – wiceprezydent miasta w Głosie z 18 kwietnia 2013
Jeszcze kilka miesięcy temu, właśnie to „nieporozumienie”
stanowiło trzon stanowiska Piotra Łyżnia i Leszka Trębskiego – prezydentów
Skierniewic. Skąd odwrócenie fundamentalnych wydawałoby się dogmatów, dokładnie
o 180 stopni? Wcześniej błagania mieszkańców o zachowanie placu zabaw dla
dzieci w skierniewickim parku były przez władze ignorowane, a autorzy tych
próśb wyniośle wyszydzani jako dyletanci niemający zielonego pojęcia o tak
skomplikowanych operacjach logistycznych jak „Rewitalizacje Zabytkowych Parków”.
Najważniejsze, że forsa
wciąż płynie we właściwą stronę
Dogmaty dogmatami, a dla skierniewickich prezydentów
najważniejszym wydaje się było to, by finansowanie „Ogródka Jordanowskiego” nie
weszło w skład kosztorysu przedsięwzięcia. Dowód? Bo go tam wciąż nie ma! Plac
zabaw ostatecznie w parku zgodzili się pozostawić, ale nie za darmo. Podatnicy
będą musieli wyłożyć dodatkowe środki na sfinansowanie jego przeniesienia 50 metrów dalej. Tak
przynajmniej uważają nasi łaskawcy. Dla osłody mamią atrakcyjnymi konstrukcjami
i wiszącymi w powietrzu ścieżkami z desek. Normalnie dech zapiera... Teraz ruch
znów należy do mieszkańców. W związku z powyższym proponuję, żeby zamiast
wysupływać kolejne miliony, podatnik poszukał „rezerw” w wyprodukowanym przez
firmę „TB Inwest z Gdańska” bardzo tajemniczym kosztorysie prac projektowanych.
Tak tajemniczym, że nie ma nawet pewności czy w ogóle istnieje.
Na początek trzeba wymusić jego upublicznienie. Przewiduję
tu duży opór materii. Mam dziwne przeczucie, że w 12,5 milionach złotych (czy
tam 16,8 sam już nie wiem. Chyba specjalnie tak mącą z tymi milionami?)
zaklepanych w Ratuszu na finansowanie rewitalizacji parku spokojnie zmieści się
enklawa dla najmłodszych. Wystarczy odpowiednio nacisnąć. Intuicja podpowiada
mi nawet, że można by tam wcisnąć jeszcze wiele innych cudów na kiju. Może
nawet „Słoneczny Bulwar” i skrót rowerowy wiodący od Widoku do Rynku?
(szczegółów szukajcie we wcześniejszych moich felietonach).
A wszystko dzięki zaletom
systemu „Buduj i Projektuj”
O „walorach” wynalezionego przez pana Łyżnia i Trębskiego
systemu „B&P” pisałem już w październiku 2012 roku w felietonie pod
tytułem: „
Skierniewice pięknieją dzięki systemowi Buduj
i Projektuj”
. Poza wymienionymi tam
„zaletami” ma on jeszcze i tę, że pozwolił zwycięzcy przetargu na swobodne
kształtowanie skali i zakresu projektowanych robót. Toż to marzenie wszystkich
wykonawców! Najpierw pozbyć się konkurencji w odpowiednio ustawionym przetargu,
a potem swobodnie zwiększać, lub zmniejszać sobie zakres pracy w ramach tych
samych pieniędzy, ma się rozumieć. Do tej pory wykonawca raczej go
zmniejszał... Chyba nikogo to nie dziwi? Oczywiście za przyzwoleniem,
błogosławieństwem, a nawet medialnym parasolem ochronnym, troskliwie
roztoczonym przez skierniewickich prezydentów. Ech, żeby oni byli chociaż w
połowie tacy uczynni dla swoich podatników... To nic, że w ten sposób włodarze
Skierniewic otarli się o śmieszność. Krótkoterminowa śmieszność buforowana w
świadomości opinii publicznej przez 2 tygodnie góra miesiac, to żadna
uciążliwość, zwłaszcza w porównaniu z dziesięcioma latami więzienia jakie grożą
bezrobotnemu, który ukradł gaśnicę z Instytutu Ogrodnictwa („Z notatnika
skierniewickiego policjanta” - Głos z 18.04.2013). Ciekawe ile dostaną złodzieje,
którzy ukradną z parku kamery monitoringu? Ci którzy czytali opowiadanie Marka
Twain'a pt: „Dzwonek alarmowy” wiedzą o co chodzi.
Pańskie oko (wał)konia
tuczy?
Zapewne z przyczyny stworzenia raju dla wykonawców
najważniejszymi (najkosztowniejszymi?) pozycjami w rewitalizacji parku stały
się tzw pielęgnacyjne wycinki drzew i sypanie żwirówek. Przynajmniej do takich
wniosków można dojść czytając lokalne media. Aczkolwiek należy wziąć poprawkę
na fakt, że dziennikarze mogą opublikować tylko to co im opowiedzą panowie
Trębski i Łyżeń. Nie sądzę, żeby komukolwiek pozwalali bez swojego pośrednictwa
węszyć w tajemniczym kosztorysie. Ale fakt, że eksponuje się roboty prymitywne,
nie wymagające specjalnych kwalifikacji, możliwe do zorganizowania nieomal w ramach
wartości pozyskanego drewna, czyli plewy, dowodzi że poza plewami nic tam
wartościowszego być nie może. Na co więc w końcu pójdzie te 12,5 miliona? Na płot? Sadzenie krzaczków? Kamery?
Nawadnianie francuskiego ogrodu zlokalizowanego na nadłupiańskim mokradle? A
może kasa pójdzie na pożal się Boże „projekt” - niedawno odkurzony w ITS-sie w
rubryce „Wieści z Ratusza”?
Dziwne, że jakoś do tej pory nikt nie zauważył, iż system
„Buduj i Projektuj” pozwala równie swobodnie zakres prac zwiększać! Oczywiście
wciąż w ramach tych samych 12,5 miliona. Dlaczego tego nie wykorzystujemy?
Potrzebna jest tylko dobra wola i troskliwe oko gospodarza.
Problem, że w
Skierniewicach dobrego gospodarza nie
ma.
Gdyby był,
„Rewitalizacja Parku Prymasowskiego” zaczęłaby się od zebrania jak
największej liczby pomysłów, które potem porównywano by i oceniano z
najróżniejszych punktów widzenia. Najlepiej poprzez publiczną dyskusję.
Wszystko po to, żeby uniknąć błędów, albo podejrzeń o malwersacje. W
cywilizowanym świecie robi się to poprzez organizację konkursów
architektoniczno-urbanistycznych na wykonanie koncepcji zagospodarowania. Do
udziału w konkursie zaprasza się renomowanych architektów indywidualnymi
zaproszeniami, wszystkich innych kampanią reklamową w prasie. Koncepcja nie
wymaga spełnienia licznych ograniczeń formalnych, którym sprostać musi projekt
budowlany i wykonawczy. Jej zaletą jest oszczędność czasu i niskie koszty
wytworzenia. Zawiera jednak to co najważniejsze na starcie przedsięwzięcia:
jednoznaczny zapis pomysłów. Czyli podstawowe rozwiązania formalne,
funkcjonalne i wytyczne techniczne.
Ileż przy takiej okazji powstałoby ciekawych dyskusji w
lokalnych środowiskach? Ileż tematów nie tylko dla czasopism regionalnych? Już
to straciliśmy.
Zabezpieczenie przed
syndromem Wieży Babel
Uczciwe regulaminy konkursów zwykle tak się konstruuje, żeby
chciała i mogła w nich wziąć udział jak największa liczba utalentowanych
twórców z całej Polski, a nawet Europy. A więc muszą kusić prestiżem,
dostępnością, (ograniczenie wymogów formalnych, rezygnacja z wpisowego, itp)
oraz stosunkowo dużymi nagrodami pieniężnymi (powiedzmy rzędu 20-30 tys złotych
za pierwsze miejsce) i np. obietnicą zlecenia zwycięzcy wykonawstwa
Dokumentacji Technicznej.
Chociaż moim zdaniem wystarczyłoby zwolnienie finalistów
konkursu koncepcyjnego od kosztów wpisowego do przetargu na wykonanie Projektu
Budowlanego. Wtedy w takim przetargu mogliby brać udział nawet Ci, którym z
różnych względów nie powiodło się na etapie koncepcji, albo nie stać ich na zamrożenie
tysięcy złotych w wygórowanym wadium, oraz spóźnialscy, czyli Ci którzy
dowiedzieli się o zamierzonej inwestycji dopiero z publikacji wyników konkursu.
Oczywiście przy inwestycji takiej rangi projekt jest
niezbędny! I to uzyskany uczciwie, w drodze publicznego przetargu. Nie tylko z
powodu obowiązującego prawa, ale po prostu po to, żeby wszyscy uczestnicy
przedsięwzięcia mogli się ze sobą porozumieć. Żeby wyborcy wiedzieli za co
płacą, żeby radni, na każdym etapie inwestycji mogli sprawdzić szczegółowo ile
kosztują poszczególne pozycje i czy miasto nie kupuje przypadkiem kota w worku.
Żeby wykonawca wiedział co, jak, kiedy i z jakich materiałów ma wykonać i żeby
prokurator mógł porównać skierniewickie ceny z cenami takich samych materiałów
i usług w innych regionach kraju oraz za granicą.
„ ...ino pany nie chcą
chcieć”
Tak się dzieje tylko wtedy gdy priorytetem gospodarzy jest
uzyskanie jak największej liczby dobrych pomysłów i wyłonienie z nich tego
najgenialniejszego, przynoszącego największe korzyści społeczne. Czyli wówczas
gdy rządzącym zależy na jak najlepszym wykorzystaniu funduszy publicznych dla
dobra wspólnego. Trębskiemu i Łyżniowi na żadnych pomysłach nie zależało.
Żadnego konkursu na koncepcję nie ogłosili. Przetargu na Projekt Rewitalizacji
również. Od razu przystąpili do realizacji własnego konceptu. Osławionego
„Buduj i Projektuj”, czyli ogłosili przetarg na wykonawstwo. Bez pomysłu, bez
projektu, bez zakresu robót, bez obawy posądzenia o głupotę, ignorancję, butę i
korupcję.
Warunki tego przetargu zostały tak sprytnie sformułowane,
żeby nie opłacało się w nim samodzielnie startować żadnemu architektowi ani
poważnemu wykonawcy. Pracownie architektoniczne zostały wyeliminowane
astronomicznym wadium w wysokości dwustu tysięcy złotych (jedna piąta
miliona!), oraz przymusem wzięcia odpowiedzialności za pracę wykonawców.
Poważnych wykonawców zaś wystraszono brakiem jakichkolwiek warunków
początkowych. Uczestników przetargu zmuszono do spekulowania w ciemno, do
szacowania kosztów niewiadomych robót, o nieznanym zakresie, na podstawie
nieistniejącego kosztorysu i bliżej nieokreślonych terminach, do zaufania
uczciwości komisji przetargowej, oraz równowadze psychicznej prezydentów.
A kuku, bęc...
A komisja za to im ten przetarg unieważniła tuż przed samym
rozstrzygnięciem, podając za przyczynę najzwyklejszą bzdurę, ale spełniającą
wymogi formalne. Skutek był taki, że co poważniejsi oferenci „aluzję”
zrozumieli i drugi raz do przetargu nie przystąpili. Przypuszczam, że zgodnie z
oczekiwaniami decydentów. To nie przypadek. Dowodzi tego fakt, iż parę miesięcy
wcześniej podobną bzdurę przetestowano w przetargu na przebudowę targowiska
miejskiego. Co to oznacza? A no pewnie to, że zaczniemy się z ową bzdurą
spotykać częściej. Na przykład podczas przetargów na „inwestycje uzdrowiskowe”.
Bo bzdura zadziałała! Jest skuteczna więc nie jest taką znowu bzdurą. To już
chyba technologia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz