Zjawisko „Srania psem” po raz pierwszy zostało dostrzeżone i
nazwane w kultowym już filmie Marka
Koterskiego pt: „ Dzień Świra”. Wszyscy pamiętamy działania odwetowe, jakie
Adaś Miałczyński podjął w ramach zwalczania tej zawstydzającej patologii.
Normalnie ubaw był po pachy. Cała Polska rechotała. Sama z siebie się śmiała. A
potem temat się skończył i znów psem się sra, całkiem tak samo jak za komuny.
Wiadomo, że sranie psem nie jest wynalazkiem wyłącznie skierniewickim. To
zjawisko ogólnopolskie i w związku z tym, pisząc dzisiejszy felieton, muszę
szczególnie uważać, żeby nie oderwać się od lokalnej specyfiki i zbytnio nie
poszybować w niezwykle kuszącą sferę rozważań ogólnych. Aczkolwiek temat mało
jest lotniczy. Może z tego powodu też mało eksploatowany w mediach głównego
nurtu? Ostatnimi laty jest nawet jakby trochę porzucony, żeby nie powiedzieć
celowo przemilczany. Mam na ten temat własną teorię spiskową. Otóż pan
prezydent ma psa, premier też ma psa i nawet Jarosław K. ma psa. W związku z
powyższym poruszenie tego tematu, choć pilnie potrzebne, jest niewygodne; choć
uzasadnione, jest dopuszczalne jedynie w prasie podziemnej i to tylko w
rozważaniach lokalnych.
Przez wzgląd na
prekursorski charakter
Tytułem wstępu należałoby najpierw odpowiedzieć na pytanie: co to właściwie jest „sranie
psem”, czym ono się różni od zwykłego oddawania stolca przez człowieka, lub też
wydalania kału przez inne stworzenie? Innymi słowy wpierw należy zjawisko „srania
psem” zdefiniować, zakotwiczyć w aktualnie obowiązującym systemie pojęciowym i
to porządnie, czyli w sposób naukowy. Potem dopiero można śledzić drogę psiej
kupki od płyty chodnikowej, na przykład do talerza z obiadem, małżeńskiego
łoża, czy na oddział noworodków w najbliższym szpitalu. Do dzieła więc!
„ Sranie psem” jest to załatwianie potrzeb fizjologicznych
psa przez człowieka. Zazwyczaj w miejscu publicznym, aczkolwiek niekoniecznie.
Należy zauważyć, że zgodnie z tą definicją, żeby zjawisko „srania psem”
zaistniało niezbędny jest pies, ale przede wszystkim konieczny jest człowiek.
Rola psa w tym wydarzeniu ogranicza się wyłącznie do samej czynności
wypróżnienia. Człowiek natomiast podejmuje w niej decyzje strategiczne,
czasoprzestrzenno-etyczne! A w szczególności: o wyborze pory dnia (zwykle
wieczorkiem), miejsca (przeważnie chodnik albo trawnik) oraz o wzięciu na
siebie, lub uchyleniu się od obowiązków wynikających z prawa własności do
kupki.
Co z tą kupką?
Decydując się na pieszą przechadzkę, niezależnie z psem czy
bez psa, zwykle poruszamy się po publicznych chodnikach, zawsze naszpikowanych
tysiącami czatujących na naszą nieuwagę próbek psiego kału. Pułapki te
występują w różnej postaci, w wystarczającej ilości, zawsze gotowe przykleić
się do naszego obuwia, odzienia, naskórka, owłosienia, bagażu podręcznego, psa,
a nawet hypoalergicznego kota. Praktycznie na obszarze naszego kraju nie ma
takiej możliwości, żeby po powrocie ze spaceru
nie wprowadzić do mieszkania produktów „srania psem”. A razem z nimi
toksycznych lub alergennych dla człowieka wydalin psiej przemiany materii,
chorobotwórczych zarazków oraz jaj pasożytów nękających psie plemię, z glistą
psią na czele. Jednak zanim zacznie nam się psi kał rozpraszać w przestrzeni
publicznej, a potem przenikać do przestrzeni prywatnej i osobistej nawet,
należy zauważyć, że ma on swego właściciela. Właściciela, który ponosi za niego
całkowitą odpowiedzialność i co ważniejsze, którego tożsamość łatwo ustalić, a
jeszcze łatwiej pociągnąć do odpowiedzialności. Trzeba tylko chcieć.
Na pasjonujący temat
glisty psiej rozpiszemy się w następnym felietonie. Niecierpliwym i ciekawskim
proponuję jednak pogrzebanie w internecie, lub przeegzaminowanie swojego
lekarza rodzinnego. Dziś wspomnę tylko, że u psa glista psia rozwija się
podobnie jak glista ludzka u człowieka. Natomiast kiedy glista psia wniknie do
organizmu człowieka zaczyna się prawdziwy horror. W Skierniewicach ten horror
często przyjmuje nazwę „alergii bezobjawowej”, „grypy jelitowej” - popularnej
„jelitówki”, albo zwykłego niedoboru magnezu.
Pewnego wieczora, na jednym ze skierniewickich skrzyżowań
załatwił się dystyngowany, starszy pan wyglądający na emerytowanego
funkcjonariusza wydziału spraw obywatelskich albo poczty. Zwróciłem mu uwagę, że skoro już się zesrał
na środku chodnika to powinien posprzątać po sobie, a nie rozdeptywać „toto” tu
i tam. Na to były funkcjonariusz wrzasnął, że wyprasza sobie takie uwagi, bo on
po sobie sprząta zawsze, a jeżeli chodzi o jego psa to obowiązek sprzątania po
nim ma Trębski (prezydent Skierniewic). Zdziwiło mnie to oświadczenie i
zaciekawiło zarazem więc poprosiłem o szczegółowe uzasadnienie. Naczelnik
poczty na to dość ochoczo wyjaśnił, że w Skierniewicach układ (czyli deal) wygląda
tak: posiadacz pieska płaci do ratusza podatek (tzw. pieskowe), a w zamian za
to pan prezydent Trębski wywiesza w pięciu umówionych punktach miasta papierowe
torebki z nadrukowaną dedykacją, że mają być używane wyłącznie do pakowania
psich bobków. A co jeżeli - pomyślałem z niepokojem - pies ma rozwolnienie?
Ponieważ jednak pan prezydent ostatnio przestał wywiązywać
się ze swoich obowiązków, to on (ten emeryt) kontestuje „srając psem” ,w ramach
protestu, wszędzie gdzie popadnie. Normalnie jak jakaś kura!
Skierniewickie układy
Przestał wieszać pan Trębski torebki czy nie przestał, każdy
czytelnik (oczywiście spoza Skierniewic) przyzna, że przedstawiony układ
wygląda na dziwaczny. Z pewnością jednak daje pogląd na lokalną specyfikę.
Jeszcze większy pogląd na Skierniewicką specyfikę daje widok dziesiątków
papierowych torebek poniewierających się po ulicach, lub tonących w błocie
alejek Prymasowskiego Ogrodu. Chyba nie używanych nawet? Pozostaje mieć
nadzieję, że podczas rozpoczętej właśnie rewitalizacji parku zostanie
zastosowany jakiś inny sposób utwardzania nawierzchni alejek, bo ten z
torebkami, jak dowodzi praktyka, jest do bani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz