Kiedy do Skierniewic zawitała zima anno domini 2013, ze
śniegiem, mrozem i wszystkimi innymi atrakcjami co potrzeba; mój znajomy,
nietutejszy, przyjezdny, pomyślał żeby ulepić dzieciom tradycyjnego bałwanka
polskiego. Prawdziwego, takiego jak należy, z trzech kul śniegowych złożonego,
ustawionych jedna nad drugą w piramidę, z marchewkowym nosem, oczami i guzikami
z kawałków węgla, oraz nakryciem głowy w postaci garnka z dziurką. Takiego
jakie tygryski lubią najbardziej, jakiego jeszcze w Skierniewicach nie było! Co
pomyślał to zrobił. Wiatr mu świstał, śnieg prószył, zewsząd obserwowali go
skierniewiccy mieszczanie. Raczej z zainteresowaniem. Dziadkowie w swoich
klatkach osowiali, ogłupieni emeryckim rajem ZUS-u. Babcie, co ich syn ma pracę
dzięki Bogu w Warszawie, z okien blokowiska kukające, od stolnicy oderwane lub
seriali, niezbyt nawet skryte za poszarzałymi firankami. Wrzaskliwi
nastolatkowie roztaśtani, zgrupowani pod garażem, w przerwie na papierosa
dorosłości, też udawali, że w ogóle nie zauważają bałwankowych narodzin.
Jak sprzedać pomysł na
życie
Ale mój znajomek nie dał się tym pozom zwieść. Przecież od
czasu do czasu łowił ukradkowe spojrzenia starszych jak i młodzianków,
ciekawskie, trwające co prawda tylko ułamek sekundy, ale ogniste, wystarczające
żeby zarejestrować dokładnie najmniejsze
zmiany w otoczeniu i nawet śniegu trochę stopić. Mogliby pomóc, dumał
momentami. Przyłączyć się, by się mogli bysie. Mogli by też wykazać się
inicjatywą, cokolwiek sobie ulepić nie koniecznie bałwankowego, nie koniecznie
ze śniegu, ku radości życia i zabawie, dla rozgrzewki, lub dla szczęścia,
zdrowia, pomyślności rodziny, a nie tylko siedzą. Przemyśliwał szczerze,
radośnie i praktycznie - pod wpływem serotoniny co się wytwarza w organizmie
podczas wysiłku fizycznego i chroni przed
skłonnościami samobójczymi.
Kiedy mój
znajomy skończył dzieło, otarł pot z czoła zmrożony, zaczerpnął świeżego
powietrza pełne płuca i z dumą westchnął
rozglądając się wokoło, oczekując przyjaznych uśmiechów sąsiadów. Może nawet
wdzięcznych pozdrowień? Srodze się jednak zawiódł napotykając ich martwe
spojrzenia zamiast oklasków, wrogie i jakby wręcz obrażone.
Gdzie się podziały
wszystkie bałwany
Następnego dnia z rana nie było jego bałwanka. Żadnego nie
było w całych Skierniewicach, jeżeli o ścisłość chodzi, ale on o tym nie
wiedział! Pozostał tylko żal i mróz. Kupka śniegu została z bałwanka znajomego,
podeptana i na żółto obsikana, oraz spojrzenia sąsiadów uciekające, garstka
psich bobków zamrożonych obok, złożonych niby jaja w kupkę. Nawet marchewka i
węgle gdzieś zniknęły, o garnku z dziurką nie wspominając. Mój znajomy nie
przejmując się tym postawił nowego bałwana. Bałwanisko nowych czasów wręcz to
było, całkiem łyse, ulepione na skinhead'a zgodnie z prawem Kopernika-Grishama
ze śniegowo-gruntowej brei mrożonej, petami pikowanej i liofilizowanymi
ćwiekami sobaczych bobków. Już bez nakrycia głowy z naczynia dziurawego na
pokuszenie złomiarzy wystawionego, z nosem nie marchewkowym, lecz sopelkowym, z
guzikami nie z węgli a z pożółkłych liści ugniatanych w kulki na pohybel złemu
urokowi. Tylko oczy miał piękniejsze niż poprzednik, czarowne, iskrzące
czerwienią rajskich jabłek z których Skierniewice od lat słyną. Miał bo już go
też nie ma. Krócej niż poprzednik stał. Ledwo mój znajomek do „Biedronki” i
spowrotem obrócił, się przewrócił. A potem jak poprzednik wdeptany został w
tło. Tym razem białe. Trzeciego bałwanka nie było.
A ja widziałem jak się tłum podkradał, jak się szykował do
przewrotu bałwana numer dwa. Krok po kroku bez odwagi, obrzydliwie się przy tym
obmacując spojrzeniami porozumiewawczymi. Taki jakiś nienawistny ten tłumek
był, cichy niby ryba, staro młody, opętany jak pirania smakiem mięsa.
A potem zrozumiałem, że w naszym uzdrowisku nie ma miejsca
dla śniegowych bałwanków już od dawna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz